niedziela, 20 kwietnia, 2025
Strona głównaAktualnościLegenda Polskiego Strzelectwa

Autor

Legenda Polskiego Strzelectwa

Srebrny medalista z Melbourne, sześciokrotny uczestnik Igrzysk Olimpijskich, ale przede wszystkim wspaniały człowiek i myśliwy. Miałem wielki zaszczyt i niebywałe szczęście poznać pana Adma. Razem z kolegami z redakcji całe popołudnie spędziliśmy na rozmowie, dzięki której powstał bardzo ciekawy tekst o naszym mistrzu.

Ostatnie lata życia były nieprzerwanym pasmem tragedii i zmaganiem się z chorobami. Mimo wszystko Pan Adam zachowywał pogodę ducha. Miał fenomenalną pamięć. W zeszłym roku odwiedziłem jego przyjaciela Marka Roszkiewicza. Kiedy nasza rozmowa zeszła na temat broni i zadałem pytanie o losy konkretnej strzelby, Marek szczerze odpowiedział, że nie pamięta. Złapał za telefon i zadzwonił do Adama Smelczyńskiego, który znał wszystkie „ciekawe” dubeltówki, ich właścicieli i związane z nimi anegdotki.

Przyjaciele i koledzy pożegnali Pana Adama na Powązkach. Była Kompania Reprezentacyjna Wojska Polskiego, przedstawiciele Komitetu Olimpijskiego i Polskiego Związku Strzelectwa Sportowego.

Reklama

Z wielkim żalem wspominam Mistrza i bardzo mnie boli, że nawet w takiej sytuacji obecny łowczy krajowy Paweł Lisiak nie umiał się zachować. Na pogrzebie nie było naszych władz, nie było pożegnalnego przemówienia, nie było nawet sztandaru. Pewnie łowczy – który deklaruje wielkie zainteresowanie strzelectwem – był zajęty polowaniem w związkowych OHZ-tach lub uzupełniał sprawozdanie ze swojej działalności za 2020 rok…

Honor, Ojczyzna i łowy

Historia Pana Adama była niesamowita i bez wątpienia warto ją dzisiaj przypomnieć.

Reklama

Lekcji strzelania z małokalibrowego Winchestera udzielał mu oczywiście tata Marian. W polowaniach Adaś uczestniczył od piątego roku życia. Zimą 1938/1939 ojciec pozwolił mu po raz pierwszy wziąć do ręki dubeltówkę i strzelić pierwszego zająca.

Podczas wojny polsko-bolszewickiej Marian Smelczyński dosłużył się stopnia wachmistrza, a gdy nadszedł wrzesień 1939 roku, doktor Marian Smelczyński został zmobilizowany i przydzielony do Armii Łódź. W stopniu podporucznika objął dowództwo batalionu sanitarnego uczestniczącego w bitwie nad Bzurą. Wycofując się pod Hrubieszowem, żołnierze jego jednostki dostali się do sowieckiej niewoli.

Razem z dwoma innymi oficerami zdołali uciec z konwoju. Jednym z nich był Jan Strzelczyk (dziadek doktora Sławomira Strzelczyka, obecnego wiceprezesa NRŁ). Żołnierze ukryli się w ziemiance sklepu – właściciel przechował ich tam dwa dni i zaopatrzył w cywilne ubranie. Szczęśliwie przedarli się na Zachód.

Po wojnie ojciec Adama powrócił do pracy w zawodzie. Wcześniej jednak ukrył swój mundur ułański i szablę. Nie chciał, by w nowych czasach jego przeszłość komplikowała życie rodzinie. Szczególnie, że większość jego kolegów wziętych do niewoli pod Hrubieszowem zakończyła swój szlak bojowy w lasach katyńskich…

Powrócił także do łowiectwa. Na szczęście represje wobec przedwojennych oficerów ominęły rodzinę Smelczyńskich. Mimo ran odniesionych na froncie i przebytego tyfusu cieszył się żelaznym zdrowiem. Zmarł w wieku 94 lat, z papierosem w ustach.

W ślady ojca

Jedyny syn poszedł w ślady ojca. W 1948 roku wstąpił do PZŁ. W tym samym roku rozpoczął studia na łódzkiej Akademii Medycznej i zgłosił się do Sekcji Strzeleckiej „Kolejarza”. Z początku strzelał kulą, bo to umiał najlepiej. Jednak podczas Pierwszych Narodowych Mistrzostw Polski w Szczecinie w 1950 roku podszedł do niego mistrz Józef Kiszkurno i powiedział, żeby przestał dziurawić papier i zajął się poważnym strzelaniem.

Adam Smelczyński przeszedł do „Spójni Łódź”. Później reprezentował barwy warszawskiego klubu „Budowlani”. W 1954 roku, na dwa lata przed Olimpiadą w Melbourne, przeszedł do stołecznego „Związkowca”, skąd został powołany do reprezentacji olimpijskiej.

Zimą 1938/1939 ojciec pozwolił mu po raz pierwszy wziąć do ręki dubeltówkę i strzelić pierwszego zająca.

Droga do Melbourne

Tuż przed olimpiadą odbyły się zawody w Hanowerze i Podiebradach, miały wyłonić dwóch zawodników z trójki: Roman Feil, Zygmunt Kiszkurno i Adam Smelczyński. Kiszkurno wygrał dwukrotnie, Smelczyński dwa razy zajął drugie miejsce i to oni pojechali do Australii.

Przez sześć dni podczas treningów w Australii Zygmunt Kiszkurno chybił zaledwie raz i wydawał się „pewniakiem” do zdobycia olimpijskiego złota. Jednak podczas zawodów rozgrywanych na strzelnicy Laverton już w pierwszej serii przepuścił cztery rzutki – powodem były bardzo silne podmuchy wiatru!

Smelczyński wylosował daleki numer 23. Na treningach regularnie utrzymywał poziom 95 lub 96 punktów, ale w pierwszej serii, mimo porywistego wiatru, spudłował tylko raz. Później szło nieco gorzej, ale po pierwszym dniu był piąty. Drugiego dnia osiągnął najlepszy wynik – 73 punkty na 75 możliwych. W klasyfikacji łącznej znalazł się na drugim miejscu razem z Rosjaninem Mogilewskim. W trzeciej i ostatniej serii Mogilewski chybił cztery razy, a Smelczyński trzy. To wystarczyło do zdobycia srebrnego medalu.

Srebrny medal Adama Smelczyńskiego to nasz największy sukces strzelecki

Medale na sznurku

Później startował w olimpiadach w Rzymie, Tokio, Meksyku, Monachium i Montrealu, ale sukcesu z Melbourne nie udało się powtórzyć. Był 12-krotnym mistrzem Polski, brązowym medalistą Mistrzostw Świata w Bolonii w 1967 roku, dwukrotnym mistrzem Europy (Madryt 1972 i Brno 1976) i pięciokrotnym medalistą Mistrzostw Europy. Włoscy rywale nazwali go „Vecchio Adam” – „Wieczny Adam”.

Inne przezwisko, jakie przylgnęło do Adama Smelczyńskiego, miało swoje korzenie w początkach jego kariery. Maciej Fronczak, znakomity biograf polskich olimpijczyków, wydobył od kogoś historię pewnego „patentu”, który miał ułatwić wypracowanie właściwego chwytu i składu. Młodzi strzelcy przywiązywali do strzelby odpowiedniej długości sznurki i mocowali je na dłoniach. Rozwiązanie to miało im zapewnić pewny chwyt, zawsze w tym samym miejscu. Gdy pomysłowi zawodnicy pojawiali się na treningach lub zawodach, mówiono o nich, że „idą sznurki”. Wprawdzie Smelczyński zamiast sznurka używał rzemienia, jednak w oficjalnych biogramach Polskiego Związku Olimpijskiego ochrzczono go „sznurkiem”.

Adam Smelczyński startował w olimpiadach w Rzymie, Tokio, Meksyku, Monachium i Montrealu, ale sukcesu z Melbourne nie udało się powtórzyć

Polowanie z przegubowcem

Mimo że trenował intensywnie, zawsze znajdował czas na łowy. Kochał polowania na kuropatwy, których w okolicach Kutna, Krośniewic i Łowicza było wtedy bez liku. W latach 50. ubiegłego wieku dziczyzna „szła” na eksport, więc myśliwym narzucano wysokie plany odstrzału. Smelczyński razem z kolegami z koła mieli zadanie odstrzelić w sezonie 10 tysięcy kuropatw! Z zachowanych zapisków pana Adama wynikało, że w samym tylko wrześniu 1958 roku samodzielnie ustrzelił 614 kur.

Pamiętał również o słowach ojca: „Pies to dla myśliwego druga lufa. A czasem nawet trzecia”. Przez lata polował z gryfonami, a ukochanego jamnika zabierał nawet na zgrupowania kadry olimpijskiej. Wierny towarzysz łowów miał nienaganne maniery – grzecznie siedział na krześle przy stoliku swojego pana.

Jamnik szybko zjednał sobie sympatię pracowników stołówki, ale nie tylko. Był pupilem Władysława Komara. Kiedy Smelczyński pojawiał się z psem na stołówce, późniejszy mistrz olimpijski wołał: „Doktór, daj no tu tego przegubowca, bo wygląda na głodnego” i ze swojej porcji przekazywał mu dwa wielkie kotlety schabowe.

Adam Smelczyński był wielkim miłośnikiem broni. Do polowań używał przedwojennej dubeltówki na pełnych zamkach. FN-kę, sprowadzoną w 1936 roku przez Wilhelma Zigenhirte, który prowadził sklep z bronią przy ulicy Widok w Warszawie. Była przeznaczona dla dziedziczki z Krośniewic. Wojnę przetrwała w futrynie w gorzelni. Kiedy zdrowie zmusiło mistrza do porzucenia łowieckiej pasji, ulubioną dubeltówkę sprzedał jednemu z moich znajomych, ponieważ nikt z jego rodziny nie polował.

Ukochana horyzontalna dubeltówka FN Adama Smelczyńskiego

Będziemy pamiętać

Miałem to szczęście, że poznałem zarówno Pana Adama, jak i Zygmunta Kiszkurno – wielkie legendy naszego strzelectwa. Życie się toczy zgodnie z odwiecznymi prawami przyrody – młodsze pokolenia zastępują starszą generację zarówno w łowiectwie, jak i w sporcie. Miejsce na olimpijskim podium wciąż czeka na godnego następcę. Mam wielką nadzieję, że już niedługo pozostanie puste…

Fenomenalne panie trenowane przez pana Wiesława Gawlikowskiego – oczywiście myśliwego – mają duże szanse zdobycia najwyższych olimpijskich laurów.

W historii Polskiego Związku Łowieckiego mieliśmy kilka osób, które naprawdę zasłużyły, aby pamięć o nich żyła wśród myśliwych. Jedną z nich był bez wątpienia Adam Smelczyński.

Niech spoczywa w pokoju! Cześć Jego pamięci!

Poprzedni artykuł
Następny artykuł
WIĘCEJ ARTYKUŁÓW

Myśliwska Wielkanoc

Jednym z najbardziej skutecznych sposobów zachowania tradycji było i jest nasze dziedzictwo kulinarne.

Czekamy na trupa

W ciągu kilkunastu ostatnich dni miały miejsce trzy ataki wilków na ludzi. Politycy nie dostrzegają zagrożenia i bezczynnie czekają na tragedię.

Czerwona kartka dla celebryty

Marcin Możdżonek kolejny raz potwierdził, że nie dorósł do funkcji prezesa Naczelnej Rady Łowieckiej. Wsparł Mentzena czym szkodzi wszystkim myśliwym.

Działanie na szkodę myśliwych

Atakowanie Urszuli Pasławskiej i nazywanie skandalem przerwy w obradach komisji środowiska jest dowodem, że funkcja prezesa rady przerosła Marcina Możdżonka.

Ministra kontra Możdżonek

Mikołaj Dorożała na posiedzeniu podkomisji został sponiewierany przez Marcina Możdżonka. Paulina Hennig-Kloska zdjęła z boiska swojego podsekretarza i osobiście znokautowała prezesa NRŁ.

Niemy zjazd

XXV, a właściwie XXVI Krajowy Zjazd Delegatów Polskiego Związku Łowieckiego za nami. Przez dwa dni ponad 260 delegatów siedziało w hotelu i generalnie milczało.