Ponad połowa naszych wezwań to prace kontrolne. Tak jak u Józefa, który przeżył niecodzienną i dramatyczną przygodę. Po strzale z ambony jego byk padł na łąkę. Myśliwy czekał 10 minut i spokojnie zszedł z ambony i udał się do samochodu, po swojego młodego posokowca. Chciał mu dać okazję do zapoznania się z martwym zwierzem.
Pozostawił w aucie sztucer, a gdy dochodził do byka… Młody bawar zaczął szczekać, a byk się poruszył… Po chwili wstał, by po paru metrach ponownie runąć na ziemię. Jednak, to nie jest jego koniec…
Byk ponownie podniósł się, więc spanikowany Józek biegiem ruszył po sztucer do auta, gdy wracał widział po raz kolejny byka podnoszącego się z miejsca. Jego głoszący pies był bardzo blisko. Niestety Józef, trzęsącymi się z emocji rękami nie był w stanie oddać strzału.
Farby jak na lekarstwo! Bez ogródek powiedziałem, że to postrzał na wyrostki kręgosłupa i typowa reakcja po paraliżu układu nerwowego. Nasze szanse w takim przypadku są niewielkie, choć przy tak opisywanych przez Józefa objawach… Były odrobinę większe.
Ustępuję i wracamy
Na trop ruszamy z młodszym kolegą Józka, bo nestor jest kompletnie wykończony po tych przygodach… Trzy kilometry robimy wartko, jak po sznurku i dochodzimy do granicy z OHZ-em. Tu czekamy, bo trwają jakieś ich telefoniczne negocjacje…
Niestety, nie możemy kontynuować pracy i dostajemy zalecenie jej przerwania i powrotu. Nie lubię takich rozwiązań, bo to ja powinienem decydować o jej zakończeniu. Prawdopodobnie, tak na wszelki wypadek dociągnąłbym ją do 5 kilometrów, ze względu na nietypowe „objawy” postrzelonego byka…
Ustępuję i wracamy. Mamy jeszcze przed sobą kolejną pracę. Jedziemy z moim zięciem, a zarazem stażystą Rafałem do kolejnego koła…
Syzyfowa praca
Tym razem na trop byka wchodzimy po około kilometrze od zestrzału, ponieważ koledzy poszukiwali postrzałka w nocy i dotarli tak daleko. Jest farba, więc w trójkę pędzimy pięć kilometrów. Jednak, gdy byk przekracza rozległe łąki podejmuję decyzję o przerwaniu syzyfowej pracy.
Ewidentnie byk czuje się bardzo dobrze i nic mu nie będzie, a my musimy dotrzeć do kolejnego, dramatycznego przypadku. Wracamy z małymi problemami i jedziemy do Wojtka poszukać kolejnego byka.
Ich dewizowiec rankiem powalił byka strzałem z 60 metrów. Gdy podskakiwali z radości, gratulując sobie sukcesu, ten zsunął się ze skarpy i tyle go widzieli. Farby brak i pozostała tylko rozpacz i telefon do nas. Na miejscu wyraźnie przedstawiam im moją diagnozę, podobną do tej z porannej pracy…
Ruszamy jednak na trop z tej skarpy i po kilkuset metrach lądujemy z Cezarem w szuwarach okalających jezioro! Pies pływa, a ja brnę w wodzie i błocie. Po 20 minutach widzę po Cezarze, że ma już prawie byka, ale pływając nie potrafi go dopaść. A zbieg cały czas przemieszcza się szybciej od niego i tylko w tych zalanych wodą trzcinowiskach słychać jego susy.
Po godzinie ciężkiej i forsującej harówy, przemoczony do cna oznajmiam Wojtkowi, że się poddaję! W tym przypadku potrzebni są tu inni specjaliści. Nasze umiejętności nie wystarczą. Aby Was nie zanudzać powiem tylko, że z Rafałem i Cezarem spędziliśmy na zboczu tego zbiornika jeszcze trzy bite godziny, obserwując jak byk wodził za nos do ciemnej nocy kolejnego menera z wyżłami. Niestety i oni nie dali mu rady.
Rozważnie i spokojnie
W poniedziałek jedziemy 120 kilometrów do kolegi leśnika pod Augustów. W jego OHZ-cie dewizowiec zranił byka na wieczornym polowaniu. Jest farba na zestrzale, ale w gęstej mgle niestety nie zaobserwowali reakcji na strzał. Lubię takie prace, bo Cezar po tych 17 godzinach tropi rozważnie i spokojnie. A ja z Adamem mam wreszcie czas na rozmowę, idąc przez tą piękną pierwotną puszczę. Las jest stary i mocno podmokły, więc wymaga od psa precyzyjnej i spokojnej pracy. Brniemy tak zrelaksowani dobry kilometr docierając do niewielkiego, porośniętego wysoką trawą zrębu.
Delikatny wiatr wiał od nas, więc to uśpiło zarówno czujność Cezara, jak i moją. Szczerze mówiąc nie spodziewałem się tam naszego postrzałka. Nagle pies wszczął alarm tuż przed nami, głosząc i podrywając leżącego byka, byliśmy totalnie zaskoczeni.
Kilka szybkich susów w tych wysokich trawach pozwoliło mi zobaczyć jego wieniec i kark. Nie ryzykowałem zbytniego zbliżenia, bojąc się jego ucieczki w tym podmokłym terenie i nie czekając, oddałem strzał…
Okazał się, że byk dostał postrzał na miękkie. Tak po kolejnych niepowodzeniach mamy wreszcie upragniony sukces. Długo na niego czekaliśmy. Niestety, nie przychodzi on łatwo i często nie zależy od umiejętności doskonale pracującego psa.
W tej profesji menerowi potrzebna jest niezachwiana wiara w talent wyszkolonego i sprawdzonego psa, oraz silna odporność psychiczna na wątpliwości i frustracje strzelców, którzy prawie zawsze widzą swojego postrzałka martwego.
A jeśli go nie ma… To dzielą się swoimi obawami i narastającymi wątpliwościami z menerem, co może kruszyć z kolei jego wiarę i zaufanie w poprawnie wykonywaną pracę psa, a to potrafi odbić się bardzo niekorzystnie na ich działaniach i końcowych efektach takiego dochodzenia.