Ta tradycja trwa już 30 lat. Nowa Zelandia nie może sobie poradzić z inwazją królików uważanych w tym kraju za „najgorsze szkodniki”, a nawet „diabła”. Rolnicy mają zniszczone uprawy, a naukowcy mówią o zachwianiu różnorodności biologicznej.
Królik został wprowadzony do Nowej Zelandii na początku XIX wieku i znalazł tutaj idealne warunki. Teraz nawet wprowadzanie wirusa (HDV), który dziesiątkuje europejską populację nie jest skuteczne. Dlatego w okresie przedświątecznym organizowane jest polowanie, które równocześnie jest demonstracją poparcia dla lokalnych rolników, których uprawy są niszczone przez króliki.
Coroczne łowy to także święto, które gromadzi myśliwych z całego kraju oraz ich rodziny. Wybieranych jest ponad dwadzieścia drużyn po kilkunastu myśliwych, a najlepsza zdobywa prawo do automatycznego powrotu w następnym roku.
Grupy działaczy antyłowieckich oczywiście protestują przeciwko polowaniu i nazywają go „nieludzkim”. Żądają, aby kontrolę populacji przeprowadzane były przez zawodowych myśliwych, a nie przez „bandę amatorów udających się tam w celu zabijania”. W obliczu szkód wyrządzonych przez króliki aktywiści nie znajdują jednak wsparcia wśród mieszkańców.
Organizatorzy tegorocznego polowania są zadowoleni, że po przerwie w końcu mogli zorganizować imprezę. W poprzednich latach łowy odwołano z powodu zagrożenia pożarowego, a w zeszłym roku plany pokrzyżowała pandemia.
W tym roku właściciele nieruchomości udostępnili 18 farm Polowanie trwało dwa dni, a tak naprawdę dwie noce – 22 grupy po 12 myśliwych ustrzeliło 12 tysięcy królików.