Trofea gromadzone przez lata byłyby zbiorem kości, pierza i kurzu, gdyby nie ożywiały je wspomnienia.
Taka myśl często przychodzi mi do głowy, gdy siadam w moim pokoju myśliwskim i zapada mrok. W kominku syczą brzozowe polana. Ciepło ciągnące od paleniska, blask płomieni igrający po ścianach wywabia z ciemności zarysy wieńców, parostków, łopat i oręży. Ich czarowna gra nastraja do refleksji i zadumy, również nad przemijaniem życia, jakby ci co odeszli, przypominali o sobie z zaświatów.
Pod granicę ukraińską w rejonie Hrebennego dotarliśmy z synem późną nocą, błądząc w uśpionej wiosce w poszukiwaniu nieczynnej już szkoły. To tam kwaterowali myśliwi i nasz gospodarz Janusz Bełżek. Poznaliśmy się telefonicznie i polubiliśmy nieomal od pierwszego spotkania, mimo że domy nasze dzieliła odległość blisko 800 kilometrów. Człowiek nigdy nie wie, kiedy spotka prawdziwego przyjaciela, tak jak nie przewidzi zbliżającego się miłosnego zauroczenia, chociaż to całkiem inny wymiar uczucia. Prawdziwa przyjaźń i prawdziwa miłość zdarzają się nieczęsto i dlatego należy je cenić.
Janusz zaprosił nas na rykowisko w nowo wydzierżawionym obwodzie, który słynął od lat z doskonałych kozłów, a wówczas także z byków i odyńców. Te wieści przekazywane z Biłgoraja nęciły i skracały drogę z Pomorza. Dla myśliwego, podobno, wszędzie blisko…
Myśliwi spali w najlepsze i dopiero łomot do drzwi po wyraźnym zwątpieniu, że trafiliśmy we właściwe miejsce, obudził towarzystwo polujące tu od dwóch dni. Kiedy spotyka się przyjaciela – myśliwego ledwie raz, dwa w roku, rozmowy zwykle trwają do białego rana i są jakby wstępem, prologiem do wspólnego polowania, niemającego żadnych ograniczeń czasowych. Bez wyrzucenia z siebie całego zasobu wieści, refleksji, pytań i opinii gromadzonych w duszy w oczekiwaniu na spotkanie z druhem, nie da się prowadzić łowów. Pozbycie się ich, oczywiście w dobrym tego słowa znaczeniu, oczyszcza pamięć, robiąc miejsce na nowe przeżycia i zdarzenia. Tak oczyszczeni wieczorem znaleźliśmy się w łowisku.
Syn został wcześniej na ambonie, a nam z Januszem wypadła najdalsza część łowiska, które stanowiło ogromne trzcinowisko poprzetykane krzakami iwy, bzu czarnego, wikliny i Bóg wie jeszcze czego. Chaszcze były podobno nie do przebycia i stanowiły doskonałą ostoję grubego zwierza, który ciągnął stąd na pobliskie pola upadłego pegeeru.
Obszerna odkryta ambona, na której z powodzeniem można by urządzić małe przyjęcie, zrobiona z okrąglaków sosnowych górowała nad zwartym gąszczem przypominającym szarozielonym kolorem busz afrykański. Wdrapałem się na nią po dość stromej drabinie, zahaczając co rusz sztucerem o giętkie gałązki rozłożystej iwy. Widok z niej był piękny i podniecający wyobraźnię myśliwską dzikością terenu ścielącego się pode mną. Od pola, kilkadziesiąt metrów, kłębowisko krzaków zachodzące aż na boki szerokim półkolem. Z przodu rozlane morze trzcin lekko falujących szarymi chorągiewkami na wietrze. Wyniesiona w górę dawała doskonały wgląd w otchłań zdawałoby się nieprzebytego gąszczu, ale ledwie kilka niewielkich, odkrytych placyków dawało jako taką szansę na oddanie strzału.
Janusz zajął stanowisko w kępie krzaków oddalonych od ściany ostoi. Próbowałem je odnaleźć, kierując się wskazówkami przekazanymi przez niego, ale ukrył się tak dobrze, że przypuszczałem jedynie gdzie mógł się znajdować. Nie musiałem zresztą zbyt długo czekać na jego odkrycie, bo ledwie słońce stanęło chwilę nad horyzontem, kłaniając się światu przed spoczynkiem, z gąszczu wysunęła łania, za nią cielak i na końcu byk. Ciągnęły wyraźnie w jego stronę.
Czekałem z ciekawością na rozwój sytuacji, szybko rozpoznając byka jako nieregularnego dziesiątaka w drugiej klasie wieku. Miałem go bowiem jak na obrazku, na nieporośniętym ugorze, ale czy Janusz go widział tak samo, siedząc na krzesełku skryty za listowie? Nie zdążyłem z odpowiedzią, gdy nagle byk runął na ziemię jak podcięty kosą i ułamek sekundy potem ciszę przerwał grzmot strzału. Łania z cielakiem zawróciła i tylko łomot znaczył drogę jej ucieczki.
Urok polowania polega i na tym, że nigdy nie wiesz, w jakim odstępie czasu coś się wydarzy. Śledziłem wzrokiem bezwiednie domniemaną trasę jej ucieczki, nie widząc nic, kierując się jedynie słuchem, gdy nagle z prawej strony dostrzegłem ciągnącego trzcinami byka. Czarnorudy grzbiet ledwie z nich wystawał, szukałem więc pośpiesznie łba w obawie, że zniknie za chwilę bezpowrotnie. Zatrzymał się, nasłuchując jakby jeszcze echa strzału, dając mi szansę na dostrzeżenie tylko jednej tyki widlicznego ósmaka, wyraźnie niepasującej do byka w średnim wieku. Na drugiej majaczyła jakaś odnoga tuż nad skórą, jasna i dość długa. Widząc tak oryginalne trofeum, nie zastanawiałem się ani chwili. Złożyłem się błyskawicznie i gdy czarny grot krzyża zatrzymał się nieruchomo na potężnym karku, płynnie nacisnąłem spust. Byk zniknął w szarozielonym gąszczy trzcin tak cicho, jak się pojawił.
Podobno błędów nie robią tylko ci, którzy nic nie robią, ale czy dotyczy to także myślistwa? Wątpię, bo niby człowiek nabiera z wiekiem doświadczenia, które ma go przed nimi ustrzec, a tymczasem robi je niespodziewanie i bezmyślnie, dziwiąc się później samemu sobie.
Widząc nadciągającą szarówkę, zszedłem szybko z ambony, zapamiętując, tak przynajmniej mi się zdawało, kierunek, gdzie leżał byk, z zamiarem wypatroszenia i przekonania się, co miał na drugiej tyce, ale nie jestem pewien, czy nie było odwrotnie, że to właśnie ciekawość pognała mnie jak sztubaka w niedoceniony gąszcz.
Ledwie zrobiłem do przodu kilka kroków, a stanąłem przed ścianą twardych niczym bambusy łodyg, niby suchych z wyglądu, ale sprężystych i trudnych do złamania. Przeciskałem się przez nie z największym trudem zahaczając sztucerem i plączącą się gdzieś lornetką. Gumowce co prawda nie grzęzły w mokrym gruncie, ale musiałem kruszyć trzcinowe pręty, aby móc posuwać się do przodu. Zamiast zawrócić i poczekać na pomoc kolegi, brnąłem uparcie naprzód jak czołg, popędzany niezrozumiałą teraz, z perspektywy czasu, głupotą. Dotarłem w końcu do kanału wypełnionego wodą, który powinien ochłodzić moje zapędy i sprowadzić rozum do głowy, ale gdzie tam! Znalazłem jakimś cudem albo podsuniętą ręką czorta kładkę, po której dostałem się na drugi brzeg z nadzieją na szybkie odnalezienie zdobyczy. Nic z tego. Gąszcz był jeszcze większy i pogubiłem się w nim zupełnie. Zataczałem koła, jak to się robi zwykle szukając postrzałka. Na próżno.
Zrobiło się ciemno. Pot lał się z czoła i moczył skórę pod ubraniem, które lepiło się do ciała. Zdjąłem kapelusz, aby ochłodzić mokrą głowę. Słaniałem się na nogach. Dokuczało pragnienie pogłębiające zmęczenie i miałem już powoli wszystkiego dosyć. Latarka świeciła coraz słabiej i może strach, że jak zgaśnie, to nie znajdę drogi powrotnej, obudził resztę rozsądku. Zawróciłem, znajdując szczęśliwie rów. Po własnych śladach, wydeptaną w trzcinach ścieżką wyszedłem na otwartą przestrzeń, gdzie czekał zaniepokojony Janusz wraz z moim synem Jackiem.
Od strzału minęło blisko półtorej godziny i nic dziwnego, że martwili się o mnie, nie rozumiejąc, co się dzieje. Początkowo, gdy nie zastali mnie na ambonie, byli pewni, że patroszę byka, ale gdy mijały kolejne minuty, kwadranse zaczęli się o mnie martwić. Kamień spadł im z serca, gdy zobaczyli mizerne resztki światła latarki, a kiedy opowiedziałem, co się wydarzyło, zamiast współczucia zebrałem zasłużone cięgi za nieodpowiedzialność i głupią decyzję okupioną okropnym zmęczeniem. A można to było zrobić w prosty sposób mimo zapadających ciemności i zwartych trzcin, co zresztą zademonstrowali wkrótce.
Stojąc na platformie odkrytej ambony, snopem światła latarki kierowałem ich w miejsce, gdzie padł byk i już po kilku minutach głośno meldowali o jego znalezieniu. Proste? – powiedział Janusz, gdy dotarłem do nich. Zawarł w tym krótkim słowie wszystko, co należało.
Byk na drugiej tyce miał tylko długi, jasny, wyostrzony niczym sztylet oczniak, od góry oblewała go niekształtna masa. Typowy myłkus, który rzadko zdarza się wśród byków. „Busz” nie pozwalał go sobie odebrać i po śmierci. Wyciąganie z niego byka zabrało sześciu ludziom – bagatela!, kilka godzin ciężkiej pracy.
Nazwałem go w mojej kolekcji „pożegnalnym”, bo mam w pamięci obraz przyjaciela cieszącego się z mojego sukcesu łowieckiego, jakby to on sam go strzelił. I takim pozostał w niej na zawsze po tym, jak w lipcu następnego roku cicho i niespodziewanie nieokiełznana przez medycynę choroba zabrała go na zawsze. Pozostało trofeum przypominające przyjaciela za każdym razem, gdy padnie na nie wzrok.
PS
Macieja Łogina nie ma wśród nas, ale jego myśli i spisane wspomnienia warto przypominać kolejnym pokoleniom myśliwych…
Paweł Gdula