Jerzy Krupka pełnił zaszczytne funkcję w Polskim Związku Łowieckim. Wspomnienie o Profesorze po jego śmierci napisał już nieżyjący Honorowy Członek PZŁ i jednocześnie bardzo bliski przyjaciel Wiktor Szukalski
Inauguracyjne posiedzenie nowo wybranego składu Naczelnej Rady Łowieckiej w Warszawie w 1960 roku. Na salę obrad wchodzi dziarskim krokiem postawny mężczyzna. Sarmacki wąs podkręcony w górę. Jerzy Krupka siada naprzeciw. Tak się poznaliśmy!
Słuchając niezwykle trafnych i profesjonalnych wypowiedzi na forum Rady, upewniłem się, że na Nowym Świecie mamy nową – dużego formatu – indywidualność. Zawsze szczerze zazdrościłem Jego umiejętnościom precyzyjnego formułowania myśli, gładkości oraz swady podczas wystąpień.
Niejednokrotnie w czasie przerw w obradach widziałem, że Jurek z zainteresowaniem przysłuchuje się barwnym opowieścią Zygmunta Świętorzeckiego, który opowiadał nam barwnie o głuszcowych kniejach na Wileńszczyźnie i jego rodzinnej Malinowszczyźnie. Krupka kiedyś przy kawie, opowiedział nam o swoich przeżyciach na tokach głuszców w Lasach Janowskich. Był tym zdarzeniem wyraźnie zafascynowany! Zresztą rozmowy wokół głuszców towarzyszyły nam często. Rzec można, były stałym tematem dyżurnym, ale przez myśl mi nigdy nie przeszło, że Jerzy Krupka w niedalekiej przyszłości będzie moim kolejnym szefem.
W lipcu 1970 r. objął funkcję Przewodniczącego Zarządu Głównego PZŁ. Szybko zyskał sobie wysoki autorytet i szacunek całej siedemnastki łowczych wojewódzkich. Dumni byliśmy ze swojego Profesora!
Od początku starałem się dostosować do nowej sytuacji – podwładnego i utrzymywać właściwy dystans. Wyczuwałem, że przez Szefa zostało to dostrzeżone i dobrze przyjęte. Wkrótce dawał temu wyraz, zabierając mnie z sobą na zjazdy sąsiadujących organizacji łowieckich, wystawy trofeów, sympozja.
Z wyjazdami na uroczystości w bratnich „demoludach” niezmiennie wiązały się komiczne niekiedy sytuacje. Duży chłop, w łowieckim mundurze z kordelasem przy boku, kroczący regulaminowym krokiem za imponującą postacią szefa (o wspaniałych bokobrodach) utożsamiany byłem jako „wielozadaniowy opiekun”– z wszystkimi, nieraz bardzo dziwacznymi względem mnie zachowaniami miejscowych „bezpieczników”! Śmialiśmy się z tego z Szefem setnie!
Chyba w drugim roku wspólnej pracy uzyskałem z koła łowieckiego na odstrzał głuszca na znanym mi od dawna tokowisku w Puszczy Bolesławieckiej. Zaprosiłem Szefa na toki. Przejazdem przez Wrocław odwiedził mój dom na Wojszyckiej. Żona czekała z obiadem i przygotowanym zaopatrzeniem na naszą wyprawę. Wieczorem dotarliśmy do naszej kwatery w Kliczkowie. Znajdowała się na piętrze siedziby nadleśnictwa, nieopodal pokaźnego zamku, otoczonego smutnymi resztkami starego parku. Po pierwszych niepowodzeniach na tokowisku, szybko doszliśmy do porozumienia. Ustaliliśmy, że władza i tytuły pozostały chwilowo na Nowym Świecie a tutaj, w puszczy na tokach, z łaski św. Huberta – rządzi gospodarz! Tak już pozostało przez wszystkie lata.
W dniu imienin 23 kwietnia o świcie, legł u stóp Solenizanta, piękny stary kogut – pierwszy z Borów Dolnośląskich! Emocje i radość była wielka. Jeszcze w lesie w bagażniku „wołgi”, znalazła się zakamuflowana na specjalną okazję butelka francuskiego szampana.
Z pięknie nakrapianym wachlarzem, w Jego domu przy Wawelskiej, zwanym „Gawrą”, zawisł na czołowym miejscu. Kogut stał się ogniwem wiążącym na długie lata węzeł prawdziwej przyjaźni.
Dzieliliśmy wspólnie nasze myśliwskie dole i niedole. Denerwował się, kiedy w czasie pobytu na tokach nie zabierałem do lasu broni. Takie było moje zwyczajowe prawo gospodarza, z którym trudno Mu było się pogodzić.
Obsesyjnie nie znosił wulgaryzmów! Kiedy na tokowisku pękła głośno sucha gałązka pod stopą, potknąłem się i wyrwało mi się niecenzuralne, soczyste słowo – karcił wymownym spojrzeniem, a kiedy już można było głośno się odezwać, rugał mnie często epitetem „o ubogości języka nibyinteligenta”!
Zawsze miał mało czasu! Goniły go terminy i inne ważne sprawy obywatela świata. Później, już z czystej wygody, wymyślał sobie różne, nie do przezwyciężenia przeszkody! Jednak przyjazdu na głuszca „do Wiktora” – nie mógł sobie odmówić. Przez kilka lat z rzędu imieniny Jerzego niezmiennie świętowaliśmy w naszej skromnej kwaterze w Kliczkowie. Może dyplomatycznie uciekał w tym czasie z Warszawy?
Kochał – podobnie jak ja – dobrze zjeść! Również jak ja, bezskutecznie usiłował zrzucić nadwagę. Każdego roku obiecywał sobie, że właśnie w czasie wyjazdu na toki osiągnie sukces – bo to wymuszony ruch, duże emocje spalające dodatkowo kalorie, skromne zaplecze kuchenne, a do najbliższej knajpy było 18 km!
Przed każdym przygotowanym posiłkiem następował obowiązkowy profesorski wykład, przybliżający podstawowe zasady dietetyki i jej zbawczych skutków! Następnie siadaliśmy szybko do stołu… Może to przesycony żywicą mikroklimat wiosennego sosnowego lasu, w którym żyliśmy – minimalizował efekty w ten sposób stosowanej diety?
Był zawsze „przy broni”! Początkowo sądziłem, że nierozstawanie się przez okrągłą dobę z pistoletem, a później z rewolwerem – to zwykła maniera, poza. Kiedy jednak poznałem okupacyjny życiorys Jego rodziny zrozumiałem, że to nawyk, utrwalony w trudnym, pełnym niebezpiecznych niespodzianek okresie.
Był żywą historią działalności konspiracyjnej i walki oddziałów partyzanckich Lubelszczyzny, wszystkich barw! Daty potyczek, obław, pacyfikacji, nazwiska – pseudonimy dowódców, konfidentów – miał wyryte w swojej fenomenalnej pamięci! Był to niewyczerpany temat wielu wieczorów.
W czasie pobytu w Kliczkowie lubił zwiedzać przyzamkowy park. Było tam dużo ciekawych, starych drzew, a wśród nich łany kwitnących zawilców. Mieściły się tam dworska ujeżdżalnia oraz ciekawe cmentarzysko koni wierzchowych. Na stojących obeliskach wyryto imiona leżących tu koni. W przyległym do parku lesie, zobaczyliśmy kiedyś wywróconą, kamienną tablicę, na której napis upamiętniał strzelenie przez jednego z dziedziców tej leśnej posiadłości tysięcznego jelenia! Na zakrzaczonej już powierzchni, która była chyba przed laty ogrodem warzywnym, znaleźliśmy pokaźny zagon wiosennego szczypiorku. Odtąd każdego roku naszej bytności smakowo i kolorystycznie komponował się w pokaźnych ilościach z naszą jajecznicą!
Od czasu do czasu ważniejsze wydarzenia z naszych głuszcowych wypraw, niektóre z wypowiedzi Jurka, omawianie Jego sukcesów nagrywałem na taśmie magnetofonu. Dzisiaj odsłuchiwana przypomina utrwalony tak bliski głos! Odnowiła również pamięć daty 22 kwietnia 1980 r. na tokowisku w Nadleśnictwie Osiecznica, gdzie o świcie wysłuchiwaliśmy z Jurkiem początków pieśni zasadzonego poprzedniego dnia wieczorem głuszca. Kiedy po długim, denerwującym czasie pojedynczych urywanych kłapań popłynęła w końcu pełna pieśń, nieopodal w kępie sosen odezwał się swoim charakterystycznym głosem skrzekot! Jego głos tokowy znałem z wcześniejszych spotkań. Jurek słyszał „go” po raz pierwszy. Staliśmy długo jak urzeczeni wspaniałym, niespotykanym duetem tych ptaków, świadomi doniosłości tego – nie wszystkim myśliwym danego przeżycia! Próba podejścia skrzekota przez Jurka (w pieśń głuszca), nie powiodła się. Również i mnie, nie udało się nagrać moim mało profesjonalnym aparatem jego głosu.
Następnego dnia Jurek strzelił swojego ostatniego głuszca.
Na naszych oczach postępowała nieuchronna zagłada kuraków leśnych. Bezlitosne wyręby ostoi, a nawet samych tokowisk głuszców, bezustanne intensywne prace wiosenne na tych powierzchniach, bezmyślne odwodnienia terenu zubożające siedlisko z wszystkimi następstwami, dzika eksploatacja runa leśnego, brak należytej ochrony przed szkodnikami, szkodliwe wyziewy powstałych w niedalekiej odległości gigantów przemysłowych doprowadziły do gwałtownego załamania się populacji głuszców.
Człowiek uzbrojony w piły mechaniczne i inny wydajny sprzęt, dokonywał bezmyślnego dzieła zniszczenia! Wszystkie wyjednywane w resorcie leśnictwa zarządzenia, mające na celu zapobieżenie przewidywanej katastrofie – pozostawały martwą literą przez nikogo nierespektowaną!
Wkrótce głuszec skreślony został z listy zwierząt łownych!
Po kilku latach wiosną kilkakrotnie odwiedzaliśmy znajome rejony puszczy. Błądziliśmy po całkowicie innym, nierozpoznawalnie zmienionym, a tak kiedyś dobrze znajomym terenie całkowicie pozbawionym królewskiego ptaka! Zrobiło się pusto i smutno!
Polował chętnie na drapieżniki. Wiele nocy, w tym również sylwestrowych, przesiedział w czatowniach przy wyłożonej padlinie.
Niewiele miał okazji polować z norowcami. Mając dwa ostre jamniki, zaprosiłem Jurka do podwrocławskiego OHZ Bielany. Wiedział z wcześniejszych rozmów, że w ośrodku znajdują się wybudowane z myślą o redukcji wysokiego stanu lisów sztuczne nory. Ciekawiły go te mało u nas stosowane podziemne urządzenia. Spędził bogaty w myśliwskie doznania dzień. Lisy dopisały, pieski dobrze pracowały, sztuczne nory pokazały swoje niewątpliwe walory. To był jeszcze jeden niezapomniany, razem przeżyty dzień!
Staszek Grylewicz łowczy wojewódzki w Lesznie, zaprosił Profesora na początku lat osiemdziesiątych do siebie na borsuki. Gościnny gospodarz sprawił, że naprzeciw pagórka – podziemnej borsuczej twierdzy, stanęła wygodna ambona. Z roku na rok, powtarzały się solenne obietnice Gościa, że już na pewno w tym roku, na październikową lub listopadową pełnię „przyjadę do Ciebie Staszku”! Zajęty, mający dla siebie zawsze mało czasu, nie zasiadł nigdy na przygotowanej dla Niego borsuczej ambonie. Dzisiaj, trochę pochylona, kilkakrotnie remontowana „staruszka” nosi dalej utrwaloną w czasie nazwę „Ambona Profesora”.
Przechowuję kilka otrzymanych od Jurka pocztówek z Mongolii, napisanych Jego szczególnym charakterem pisma. Serdeczną treść wysłanych widokówek mogłem zgłębić dopiero przy pomocy zaprzyjaźnionego farmaceuty – biegłego w rozszyfrowywaniu recept!
Opijaliśmy w Jego „Gawrze” przy Wawelskiej kolejno argala, skórę pantery śnieżnej, koziorożca i inny trofeowy „drobiazg” z jego mongolskiego okresu.
Nastał burzliwy czas przemian ustrojowych. Jak wtedy wszędzie, nowe kolejne ekipy zasiadły również przy Nowym Świecie. Profesor Jerzy Krupka nie dostąpił zaszczytnej łaski akceptacji przez nowe władze.
Zwyczajowo, po polsku zmarnowano w naszym Związku uznany potencjał wiedzy i doświadczenia! W latach 1990 – 2000, działając w kolegium, a następnie w Kapitule Odznaczeń Łowieckich, uczestniczyłem w comiesięcznych posiedzeniach. Szczególnie w drugiej połowie tej dekady, mając więcej obowiązków, musiałem być tam obecny każdorazowo dwa dni. Wszystkie wolne popołudnia czy wieczory spędzałem u Jurka na Wawelskiej. Był to dla mnie okres niezapomniany, sumujący czas wszystkich etapów naszej długiej znajomości.
Przekonałem się, że podobnie jak ja, również Jurek czekał na te spotkania. Myślę, że w tym burzliwym okresie, przyjazne, bezinteresowne wizyty pamiętających o Nim ludzi, były Mu bardzo potrzebne! Nie potrafię odtworzyć pięknej, niczym nie wymuszonej ciepłej atmosfery, towarzyszącej comiesięcznym kontaktom. W przedwieczornym półmroku, niezwyczajna sceneria Jurkowej „Gawry” dodawała niepowtarzalnego uroku. Jak Jurek mawiał, „plotkowaliśmy” o wszystkim!
Utrwalała się nasza przyjaźń. Od czasu do czasu na Annę lub Wiktora, jeżeli stan Jego serca na to pozwalał, chociaż do tych dolegliwości już się dawno przyzwyczailiśmy, udawało nam się wyciągnąć Jurka z warszawskiej „Gawry” na kilka dni do Wrocławia – jak nazywał na „Szukalszczyznę”. Najbardziej lubił nasz podwrocławski stawek. Jeżeli pogoda dopisywała, zawsze tam nocował . Chciał rankiem słuchać pogwarków trzciniaków i plusku rzucających się ryb, przedkładał to nad wygody w dobrym hotelu!
Przy okazji pobytu Jurka w naszym domu, odwiedzaliśmy również naszych wspólnych bliskich sąsiadów Staszka Grylewicza, Wojtka Plewkę w Lisięcicach, koło łowieckie „Bażant” w Oławie, gdzie uczestniczyliśmy w czerwcu 1999 r. w uroczystości poświęcenia kapliczki św. Huberta w Janikowie, Krzysztofa Daszkiewicza w jego „Lisim Dworze”. Starałem się w ten sposób urozmaicać pobyt i jednocześnie dzielić się Gościem z bliskimi.
Moje październikowe imieniny były zawsze okazją do spotkań przy Jego udziale w gronie przyjaciół. Takie ostatnie, trochę przesunięte, miało miejsce na Wojszyckiej 21 listopada 2002 r. Było wesoło i optymistycznie. Dużo opowiadał, snuł przed nami swoje wydawnicze zamierzenia! Nikt z nas wówczas obecnych nie przypuszczał, że był wśród nas po raz ostatni!
Po wyjeździe, byliśmy nadal w częstym telefonicznym kontakcie. Cieszył się bardzo, że udało się zakończyć prace przygotowawcze do wydania drukiem publikacji związanej z pocztem Członków Honorowych PZŁ. Dziękował za pomoc, podkreślając przy każdej okazji, nieoceniony współudział w Jego pracy, pani Haliny Nehring.
Swój, tak dla wszystkich niespodziewany nieubłagany wyrok, który spadł jak grom z nieba wraz z wynikiem okrutnej diagnozy – przyjął z niezwykłym spokojem i godnością!
Z pełną świadomością kresu swojego czasu, podjął decyzję o sprzedaży broni i po kolei likwidował swoje sprawy!
Kiedy zebrał nieco więcej słabnących sił, miały jeszcze miejsce, coraz krótsze rozmowy. Cierpiał! W trakcie jednej z nich, pożegnał się z nami, dziękował za wspólne lata. Prosił, żeby go już nie odwiedzać. Chciał być sam z własnym losem i cierpieniem!
21 maja Profesor odszedł na zawsze. Zamknął się czas. Pozostał po Nim wielki żal i niewyrażalna pustka. Pozostały także serdeczna pamięć o wspaniałym Człowieku, kaseta z Jego głosem, kilka wspólnych zdjęć i pamiątek.
Pozostała również utrwalona w czasie wiara w nieprzemijające wartości prawdziwej Przyjaźni!