Około południa zadzwonił Mateusz. Potrzebuje pomocy, ponieważ w nocy postrzelił dużego dzika. Rano próbował go odszukać ze swoim kolegą, ale młody posokowiec doprowadził ich do wielkiego młodnika, z którego po krótkim oszczekiwaniu odyniec wygonił myśliwych i psa.
W takich sytuacjach najlepiej wpuścić dwa psy, ale poprzedniego dnia jeden z moich alpejczyków został pocięty przez postrzałka, więc na miejsce pojechałem tylko z Piorunem.
Młodnik był gęsty, bardzo duży, a do tego jeszcze ogrodzony. Mateusz czekając na mnie ściągnął posiłki i razem z kolegami obstawili oddział. Już po kilku minutach pracy wiedziałem, że w młodniku mamy kilka watah. Na wejściu zaszarżowała na mnie wielka locha, która wystartowała jak torpeda z wielkiego barłogu.
Nie chcąc do niej strzelać schroniłem się na chyboczącej sosence. W ten sposób ratowałem się trzy razy. Szarżowały zdrowe i bojowo nastawione lochy, które właśnie to miejsce wybrały na dzienny odpoczynek.
Mój alpejczyk przez dwie godziny wygonił chmarę jeleni, łosia i kilka watah dzików. W końcu trafił na farbującego odyńca, który mocno się opierał, ale naciskany przez nasz team postanowił opuścić młodnik!
W pełnym galopie przebił się przez ogrodzenie. Nie mieliśmy żadnych wątpliwości, że to nasz postrzałek. Zarówno w młodniku jak i przy wyjściowym tropie była ciemna farba.
Nie było czasu na pogawędki i rozważania. Piorun był już 800 metrów od młodnika. Biegiem puściłem się za nimi i dopiero po pięciu kilometrach udało mi się zbliżyć do postrzałka. Emocje i zmęczenie nie pozwoliły oddać czystego strzału.
Pies zdołał jednak przytrzymać odyńca i udało się dostrzelić potwora. Jak się okazało Mateusz przestrzelił go na miękkie. Pierwszy raz w życiu widziałem, żeby dzik tak obficie farbował i po kilkunastu godzinach miał jeszcze tyle siły i energii!