piątek, 22 listopada, 2024
Strona głównaPolowanieObława w Turkiestanie

Autor

Obława w Turkiestanie

Autor tej niezwykłej historii to Bronisław Grąbczewski. Był jednym z najznakomitszych polskich topografów i etnografów. Przez wiele lat jako generał armii Imperium Rosyjskiego badał środkową Azję.

Reklama

Kierował ekspedycjami naukowymi w Hindukuszu, Kaszgarii, Tybecie, Afganistanie i Pamirze, za co został odznaczony srebrnym i złotym medalem Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego.

W trakcie swych licznych wypraw polował na tygrysy, niedźwiedzie, barany skalne oraz różne dzikie ptactwo. Swoje przygody łowieckie opisał i wydał w 1925 roku.

Reklama

Nieczyste świnie

Trzeba sobie uprzytomnić, że krajowcy Azji Środkowej wyznają religię mahometańską. Dotknięcie ręką świni określano słowem „haram” (nieczysty), wymagało ono specjalnego „obmycia” przy stosownych modłach mułły. Stąd przy obławach trudno było zmusić naganiaczy, aby zabite dziki podnieśli i położyli na konia lub na arbę. Zarzucano im zwykle pętle na nogi i wleczono je po ziemi na sznurze przywiązanym do siodła.

Wobec takiego stosunku krajowców do dzików, przy wielkiej płodności tych zwierząt i absolutnym braku broni palnej, którą Rosjanie pozwalali trzymać tylko w wyjątkowych wypadkach, dla samoobrony (a więc rewolwery), łatwo sobie wyobrazić, do jakiego stopnia rozpleniły się dziki w całym kraju.

Reklama

Stada z 50–70 sztuk napadały na pola, niszcząc je doszczętnie. Szczególnie cierpiały pola z kukurydzą lub dżugarą (sorgo), którą dziki wyrywały z korzeniami.

Była to prawdziwa klęska dla krajowców. W obwodzie swoim urządzałem częste obławy, bijąc dziki dziesiątkami. Krajowcy dzielili dziki na dwie kategorie: na na żyjące w górach, w lasach orzechowych i dębowych. Zstępowały z gór w doliny ogromnymi stadami, przeważnie w jesieni, kiedy dojrzewało sorgo i kukurydza, drugie przebywały na stale w trzcinach i wylewach, niszcząc zasiewy ryżu.

Były znacznie większe i tłuściejsze. Polowanie na nie połączone było z dużym niebezpieczeństwem z powodu terenu: gęstej, wysokiej trzciny, w której na ścieżkach, wydeptanych przez zwierza, orientować się niezwykle trudno, lub wąskich wałów (szerokości mniej niż metr), dzielących pola ryżowe na kwadraty. Po wałach tych można się było posuwać, gdyż pola ryżowe, zawsze zalane wodą, tworzą w okresie rośnięcia tej rośliny tereny błotniste, po których trzeba brodzić po błocie powyżej kolan.

Na obławę w trzcinach krajowcy wychodzili bardzo niechętnie, bo konno wjechać w nie nie mogli, pieszo zaś obawiali się zagłębiać. A przytem strzelców nie było. W okresie tym miałem tylko jednego towarzysza, pocztyliona Siemionowa, marnego strzelca, ale zapalonego myśliwego, który prawie całą swoją gażę oddawał kolegom, żeby go zwolnili od obowiązkowych dyżurów i żeby mógł towarzyszyć mi w czasie jesiennych objazdów I polowań. Na dżygitów (milicjantów-krajowców) w polowaniu w terenie nie można było liczyć, bo na dziki, szczególnie w trzcinach, wyruszali bardzo niechętnie, często wczesnym strzałem, psując całą obławę. Toteż i wyniki tych obław były bardzo małe, sprowadzały się najczęściej do 2–3 zabitych sztuk i przepędzenia grasujących stad z jednej miejscowości do drugiej.

Szczególnie niebezpieczne bywały spotkania w trzcinach z odyńcami wypędzonemi ze stad I błąkającemi się pojedynczo, gdyż odyniec taki rzucał się na strzelca z niesłychaną wściekłością. Miałem raz taki wypadek. Wójt gminy Szarychan doniósł mi, że w wylewach Szarychan-Saja zagnieździło się duże stado dzików, które niszczy zasiewy ryżu, będącego podstawą pożywienia tamtejszych krajowców. Wyjechałem natychmiast na miejsce, w towarzystwie nieodstępnego Siemionowa i kilku milicjantów.

Objazdy okręgu robiłem wtedy tylko konno. Innego sposobu lokomocji nie było. Kolej Środkowo-Azjatycką dopiero budowano, i najbliższa stacja Czardżuj, na Amu-Darji, była odległa o 1200 kilometrów.

Odyniec na polu ryżowym

Zarządziwszy z wieczora zbiórkę na obławę, o świcie zajechaliśmy na miejsce. Rozstawiłem obławę, zostawiwszy przy wieśniakach milicjantów dla utrzymania porządku i zachowania linji, a sam z Siemionowem zboczami wyjechałem o 3 kilometry przed miot. Oddawszy konie przewodnikowi, piechotą ruszyliśmy przez wały dzielące pola ryżowe na kwadraty, przedostając się na środek zasiewów ryżu.

Szliśmy oddzielnie, ja jednym walem, Siemionow drugim, o jakie 60–80 kroków ode mnie. Obława była daleko. Ledwie dochodził nas głuchy warkot surm i bębnów. Szliśmy w stronę niewielkiego wzgórza między polami, porosłego trzcinami, mając zamiar ukryć się tam I przygotować do przyjęcia dzików, pędzonych przez obławę.

W tym czasie sztucera jeszcze nie miałem i na dziki brałem zwyczajny, krótki karabin kawaleryjski Berdana, taki sam, w jakie była uzbrojona milicja, ale strzelałem kulą przepiłowaną na krzyż i pogrążoną w wosku z sadłem. Kula taka, trafiając w kość rozpłaszczała się i druzgocząc wszystko po drodze i robiąc ogromną ranę wychodnią. Oprócz tego, polując specjalnie na dziki, brałem ogromny pistolet afgański 10 kalibru z dwiema lufami, z których jedna znajdowała się nad drugą. Pistolet ten nabijało się specjalną kulą podłużną. Bił on doskonale na 10–15 kroków i wisiał na pasie, na łatwo odpinającej się klamrze.

Dzików oczekiwaliśmy od strony obławy. Szliśmy powoli w stronę pagórka. Nagle niespodziewanie z trzciny na pagórku, w odległości najdalej 100 kroków, wyłonił się ogromny odyniec, zatrzymał się na sekundę, podniósł głowę, zobaczył mnie i pędem rzucił się na przód, biegnąc wałem, po którym właśnie szedłem. Na moment osłupiałem i nim zdążyłem zerwać z pleców karabin i dać ognia, dzik był już o jakie 30 kroków ode mnie. Po ruchu zwierza w prawą stronę zrozumiałem, że kula tylko go opaliła, że zaś nabić karabina drugi raz nie było czasu, więc rzuciłem go na ziemię i wyrwałem pistolet, strzelając na jakie 5–8 kroków.

Na szczęście, obie kule trafiły, druzgocąc zwierzęciu ryj i szczęki. Dzik na minutę się zatrzymał, charcząc krwią i ryjąc wściekle ziemię i rzucił się z walu do błota właśnie wtedy, kiedy stałem przed nim zupełnie bezbronny, tylko z dymiącym pistoletem w ręku.

Tymczasem Siemionow widząc, że jestem w śmiertelnym niebezpieczeństwie, odruchowo skoczył w błoto, idąc mi na pomoc, zapadając przytem miejscami po pas w grząskiem bagnie i niosąc broń wysoko nad głową. Widziałem, że parę razy złożył się do strzału, ale nie dał ognia, bo z dzikiem byliśmy na jednej linji, i bał się ugodzić we mnie.

Wreszcie strzelił, gdy dzik przechodził koło niego o jakie 10–20 kroków, zapadając się w błoto, z którego tylko głowa jego widniała. Czy trafił nie wiem.

Słyszałem tylko, że loftki zagwizdały, rykoszetując po wodzie. Odyniec w tej sekundzie zwrócił się w stronę Siemionowa, który, chcąc uskoczyć w bok, poślizgnął się i upadł w błoto. Dzik zaś poszedł dalej, dążąc do następnego wału. Wtedy już zdążyłem założyć nowy ładunek do berdana i dałem ognia w chwili, gdy dzik wyłonił się z błota, włażąc na wał. Kula przebiła mu kość pacierzową. Zwierz bezradnie chwycił się parę razy przedniemi racicami za brzeg walu i runął w błoto. Dopiero teraz odetchnąłem swobodnie.

Pomogłem wyjść z bagna Siemionowowi, który po błotnej kąpieli wyglądał jak nieboskie stworzenie. Obejrzeliśmy teren walki, znajdując odstrzelony ryj odyńca i dolną część jego prawej szczęki. Trwało to najwyżej 4–5 minut, lecz chwile wtedy przeżyte dotąd stoją mi w pamięci. Tymczasem obława się zbliżała. Bębny i surmy słychać było coraz wyraźniej. Lada chwila oczekiwaliśmy zjawienia się dzików, pędzonych przez nagankę. Poszliśmy więc szybko na pagórek i ukryliśmy się w trzcinie.

Strzelba Siemionowa była pełna błota. Trzeba było ją rozebrać i oczyścić. Oddałem mu pistolet, a sam zostałem tylko z berdanką, pilnie obserwując teren, choć zdawało mi się, że cztery strzały, dane przez nas przed naganką, zawróci dziki w inną stronę.

Nikt nie uwierzy

Rzeczywiście, przeszło dobre poł godziny w czekaliśmy naprężonem oczekiwaniu. Obławę słyszeliśmy coraz bliżej, a dzików nie było widać. Siemionow, czerpiąc wodę czapką, jako tako przemył swoją broń i przetarłszy ją tłuszczem, począł nabijać, gdy na równoległym wale, na lewo od nas, pokazało się stadko dzików, złożone z 7 sztuk, biegnących wolnym krokiem.

Na przedzie szedł stary samiec, podnosząc łeb do góry i bacznie wpatrując się przed siebie; za nim, o kilkanaście kroków, warchlak dwulatek, potem matka, a w końcu 4 prosiaki kilkomiesięczne. Siedzieliśmy w trzcinie, jak w loży, lubując się biegnącemi w słońcu zwierzętami.

Wreszcie dzik zrównał się z nami. Dałem ognia. Dzik podskoczył, zrobił dwa szalone skoki I runął w błoto. W tejże chwili Siemionow dał dwa strzały. Jeżeli trafił to tylko zranił, gdyż strzelał: o jakie 100–120 kroków, co dla jego broni było za daleko; dość, że stadko, jak strzała, pomknęło naprzód. Założywszy nowy ładunek, nastawiłem celownik na 400 kroków I dałem jeszcze jeden strzał, lecz bez skutku. Tymczasem obława zbliżając się do nas, wypędziła jeszcze dwa stadka, które, słysząc strzały, ominęły górkę z daleka, tak, że nie doszliśmy już do strzału. Gdy nadeszli milicjanci, prowadzący obławę, Siemionow z ich pomocą wyciągnął obydwa dziki na wały i wziął ich kły do swej kolekcji, powtarzając „Inaczej nikt nie uwierzy, że się tyle tych potworów nabiło”. Odyniec rzeczywiście był ogromny I gdyby nie 10-kalibrowy pistolet, miałbym z nim ciężką przeprawę.

Strzelając z konia

Zupełnie inny charakter miały obławy na dziki w wioskach podgórskich. Ogromne stada tych zwierząt liczące po 50–60 sztuk, spuszczały się z gór i nocami niszczyły pola, we dnie spały w wąwozach górskich, nic a nic sobie nie robiąc z ludzi. Broni palnej, jak mówiłem krajowcy nie mieli, a z maczugami lub wschodniemi szablami krzywemi bali się sami atakować stada.

Dziki dochodziły czasami do takiej zuchwałości, że szarżowały na stróża z bębnem, którego funkcje przy polach z kukurydzą lub sorgo pełnili kolejno obywatele wioski; biedni wartownicy kryli się pod kamiennemi płotkami, a dziki niszczyły pole zupełnie bezkarnie.

Zjawiwszy się na prośbę gminy z kilku milicjantami, zarządzałem obławę, do której stawali chętnie wszyscy mieszkańcy, mający konie, uzbrajali się jak kto mógł w okute drągi, maczugi, cepy, krzywe pałasze itd. Formował się oddział z kilkudziesięciu koni, z którym ruszałem tam, gdzie dziki mogły nocować odnalazłszy stado, atakowaliśmy je konno, strzelając z konia, więc niezbyt celnie.

Stado się zrywało i poczynało uciekać w góry, przyczem pierwsze 3–4 km. dziki biegły szybko, znacznie wyprzedzając robocze konie włościańskie. Lecz w miarę pogoni odległość się zmniejszała; tłustym, spasionym dzikom brakło tchu, stado się rozdrabniało na grupki, wreszcie obława dopędzała dziki i poczynała je doszczętnie wybijać. Strzelaliśmy z konia z karabinów i rewolwerów.

Oszalałe ze strachu stado traciło impet, często kręciło się w miejscu, zapominając o obronie. Młode i ranione dobijali krajowcy kijami i maczugami. Właściwie nie było to już polowanie, ale jakaś rzeź, argentyńskie „salderos” przy biciu byków, bo nie mogę sobie przypomnieć wypadku, żeby taka obława nie kończyła się zupełnem zniesieniem stada i oswobodzeniem na długo okolicy od tych niszczycieli zasiewów.

Rzecz ciekawa, że nawet ogromne odyńce poddawały się; ogólnej trwodze i uciekały, nie broniąc się. Obław takich miałem parę co jesień w rozmaitych okolicach Fergany, że zaś z 20 lat służby w Turkiestanie 16 przesłużyłem w administracji, więc miałem ich razem kilkadziesiąt.

Raz tylko podręczny dżygit mój, Idrys, omal nie stał się ofiarą dzika. Dopędziwszy stado, wysunął się na dobrym koniu naprzód i pędząc obok ogromnego dzika, prowodyra stada, strzelił z rewolweru, raniąc go ciężko między łopatki strzałem z góry na dół. Nagle dzik, który nie był jeszcze wyczerpany, błyskawicznie rzucił się koniowi pod przednie nogi i podrzucił go do góry, przewracając na bok.

Zawróciwszy, dzik jeszcze raz szarżował, rozpruwając koniowi jelita, poczem zbroczony krwią popędził dalej. Rzuciliśmy się na pomoc Idrysowi, wydobywając go z pod wijącego się konia. Wyszedł nad podziw szczęśliwie: potłuczony, kulejąc w podartem ubraniu, ale cały, bez poważnych uszkodzeń.

Gmina, której pól broniąc, poniósł tak dotkliwe obrażenia, natychmiast wypłaciła mu odszkodowanie za konia i ubranie, ale krajowcy nadali mu przezwisko „tunguzden igan” (nadjedzony przez świnie), które go ogromnie drażniło i pewno pozostało mu na całe życie.

Raj kontra piekło

Ja także miałem raz wypadek, który skończył się komicznie, ale nauczył mię nie lekceważyć koniecznych ostrożności na takich polowaniach. Było to w końcu września. Dzień był nadzwyczaj upalny, słońce prażyło, jak latem. Zarządziłem obławę na prośbę gminy Ming-Tiube „Tysiąc Pagórków”. Wtem, gdy obława była już skończona i poczęło się zbieranie zabitych dzików w jedno miejsce, przybiegł konny posłaniec z wiadomością, z sąsiedniej gminy, znajdującej się po drugiej stronie niewysokich gór, wiedząc o zarządzonej w Ming-Tiube obławie, pędzi stado dzików w naszą stronę i prosi o pomoc w ich wytępieniu.

Zmęczony kilkukilometrową pogonią, spocony, zdjąłem karabin i pas z ładunkami i pistoletem, oddając to podręcznemu dżygitowi, a sam, rozpiąwszy mundur, na zziajanym koniu, w towarzystwie tylko dwóch dżygitow, począłem się powoli wspinać na niewysoką przełęcz, żeby się rozpatrzyć w położeniu i zobaczyć, jakie zarządzenia można będzie wydać.

Bronisław Grąbczewski – był jednym z najznakomitszych polskich topografów i etnografów

Wjechawszy na gorę, zobaczyłem, że stado, leniwie i ostrożnie pędzone przez tamtą obławę, już rozdrobniło się na oddzielne grupki i rozmaitemi zboczami uchodzi powolnym kłusem w góry, więc pomoc sąsiedniej obławie było już za późno. Ale po grzbiecie dość stromego zbocza wprost na mnie idzie locha, wiodąc za sobą gęsiego trzy warchlaki. Zeskoczywszy z konia, schwyciłem berdanki, krzyknąwszy dżygitowi – przygotuj ładunki, spuściłem się kilkanaście kroków na dół i padłem na kolana, gotując się do strzału. Maciora szła wolnym kłusem, nie spiesząc się oczywiście i nie podejrzewając niebezpieczeństwa.

Wyczekawszy chwili, kiedy dzik, zobaczywszy mnie, zatrzymał się na moment i podniósłszy głowę, wpatrywał się we mnie, dałem ognia, celując w pierś i spudłowałem najfatalniej, zapewne wskutek tego, iż nie wziąłem pod uwagę, że strzelałem z góry na dół. Maciora rzuca się na mnie. Wyciągam rękę po nowy ładunek – dżygit uciekł, unosząc pas z ładunkami I pistoletem. Zrywam się chcąc się usunąć z drogi, ale stoję na szczycie stromego zbocza, a dzik tuż!

Instynktownie chwytam za lufę i z całej siły uderzam kolbą po głowie zwierzęcia. Kolba się łamie ja otrzymuję silne uderzenie ryjem w lewe udo i z lufą w ręku staczam się z góry, drapiąc twarz i ręce, a dzik z warchlakami defiluje koło dżygitów i uchodzi w góry. Na szczęście żadnego poważniejszego szwanku, prócz zasłużonego siniaka w udo nie odniosłem I wróciłem do swoich, zawstydzony i ze złamanym karabinem.

W obronie dżygitów muszę powiedzieć, że milicjanci brani z pośród miejscowych krajowców, przy pościgach za szajkami (politycznemi i bandyckiemi), które w owych czasach rodziły się jak grzyby po deszczu w rozmaitych kątach Fergany szli w ogień z zadziwiającą śmiałością i przez cały okres mojej służby w Turkiestanie nie pamiętam wypadku zdrady lub dezercji.

Prawda, że za śmierć w polu religja mahometańska obiecuje raj i dwanaście najpiękniejszych dziewic, a za śmierć lub poranienie przez nieczystą świnię czekają tylko męki w piekle. I z tą właśnie psychologią trzeba się było liczyć.

Patroszenie i solenie

Po zakończeniu obławy zarządzałem zbiórkę zabitych zwierząt w jedno miejsce, przyczem jak mówiłem, wleczono je po ziemi, często na przestrzeni kilku kilometrów. Potem, z obawy sprowadzenia najścia wilków z gór wykopywano ogromne jamy, wszystkie cielska zrzucało się do tych dołów i zasypywało je mocno ubitą ziemią.

Wywieźć zabite dziki do miasta, gdzie stało wojsko i mieszkali Rosjanie, było niepodobna, gdyż obławy zarządzano najczęściej we wrześniu, kiedy jeszcze upały są bardzo silne, a dowieźć zwierzynę trzeba było na arbach o 100–200 kilometrów.

Raz namówiłem jednego z dowódców kompani, żeby posłał kilku żołnierzy na miejsce obławy z pustemi beczkami, solą i saletrą, w celu oprawienia ubitych sztuk na miejscu. Dałem im 47 sztuk zabitych dzików, młodych i starych, które oprawili, zamarynowali i na trzech arbach wywieźli do siebie, ale czy szynki były źle solone, czy jak mówili żołnierze, mięso było potłuczone (gdyż ranione dziki krajowcy dobijali pałkami), dość że marynata się nie udała i cały zapas trzeba było wyrzucić.

Nadto widok patroszenia i solenia zwierząt, które w pojęciu krajowców były wstrętniejsze od psów, tak zohydzał Rosjan w oczach krajowców, że więcej takich eksperymentów nie robiłem ze względów politycznych.

Z Turkiestanu wyjechałem nad Amur w roku 1890 i jaki jest tam zwierzostan obecnie nie mam pojęcia.


Bronisław Grąbczewski


pisownię zachowano oryginalną

WIĘCEJ ARTYKUŁÓW

Ptasia debata

Uwaga myśliwi czas się zmobilizować! To jest też zadanie dla Zarządu Głównego PZŁ- trzeba spowodować by na ptasiej debacie pojawili się i nasi reprezentanci.

Subiektywny przegląd poczty mailowe...

Często moje koleżanki i koledzy zastanawiają się, dlaczego media głównego nurtu atakują myśliwych. Odpowiedź jest prosta! Nasi przeciwnicy mają „maszynę” do zarabiania pieniędzy!

Czeska komedia – sikanie na n...

Z policyjnej akcji redukowania dzików nasi sąsiedzi zrobili prawdziwą komedię. Zdjęcie myśliwych oddających mocz w Górach Izerskich stało się powodem postawienia im zarzutów karnych.

Szkodliwe dokarmianie

Wielu myśliwych uważa, że dokarmianie jest naszym „obowiązkiem”. Jednak taka interwencja powoduje więcej szkody niż pożytku.

Polska bez myśliwych

Zielone bolszewiki twierdzą, że można zaprzestać polowań. Pokazujemy - na konkretnym przykładzie - jakie będą tego koszty takiej decyzji dla budżetu naszego państwa.

Bicie piany w ministerstwie

Jeśli ktoś ma siłę i obejrzy kolejne posiedzenie zespołu do spraw „reformy” łowiectwa podsekretarza Dorożały - nie powinien mieć wątpliwości, jaki jest prawdziwy cel tych spotkań…