Polująca Europa świętuje, ale Hubert to nie jedyny nasz patron, któremu myśliwi powierzali łowieckie troski.
Pradawny myśliwy, istota pozbawiona kłów, pazurów i ciepłego futra, nie był najlepiej wyposażony przez naturę do trudów polowania. A przecież to pomyślność na łowach decydowała o przetrwaniu gromady. W nierównej potyczce szukał nasz przodek wsparcia sił nadprzyrodzonych. Śmiało można uznać, że pierwszą modlitwę o szczęście na łowach wyszeptał w chwili, gdy przekonał się na własnej, poranionej skórze, że nawet po ciosach wielu kamiennych siekierek mamut nie zawsze „pada w ogniu”.
Każda kraina, każdy lud z własną kulturą, ma w historii swoje bóstwa, odpowiedzialne za polowanie, za dzikie zwierzęta, za myśliwych. Dość wspomnieć o azteckim Camaxtle, o Aninganie czczonym przez podbiegunowych Inuitów, czy o Atirze, która gwarantowała prerie pełne bizonów. Zawęźmy jednak naszą podróż do łowisk europejskich i tych sił i mocy, które nad nimi czuwały.
Mściwa bogini
Starożytna Grecja. Kolebka naszej cywilizacji. Wszystko co dobre, piękne i mądre zaczęło się na Peloponezie i wyspach Hellady. O losie Greków decydowali ich bogowie. Było ich wielu. Każdy zawiadywał inną sferą życia. Dwanaścioro najpotężniejszych bogów rezydowało na świętej górze Olimp. W panteonie bóstw olimpijskich zasiada Artemida, opiekunka zwierząt, lasów, gór i polowania.
Bogowie greccy podobni byli do ludu, którego los trzymali w rękach. Te same namiętności, te same emocje. Artemida była nieślubnym dzieckiem „szefa wszystkich szefów”, wszechmocnego Zeusa. Gromowładny zdradził prawowitą małżonkę z Tytanką – rzec można boginią niższej rangi – Latoną. Owoce romansu trafiły na Olimp: bliźnięta, bóg Słońca Apollo i bogini księżycowej nocy, opiekunka łowów, Artemida.
Dziewczyna piękna, ale charakterek mroczny. Uwielbiała włóczyć się nocami po lasach starożytnej Arkadii w towarzystwie nimf, swoich służebnic i przyjaciółek. Drżał przed nią każdy zwierz. Perfekcyjnie strzelała z łuku. Ale i łuk to był nadprzyrodzony. Prezent od samego Hefajstosa, przyrodniego brata Artemidy, boskiego kowala, boga ognia i opiekuna rzemieślników.
Artemida była boginią mściwą i okrutną. To charakterystyczne, że większość jej krwawych wyskoków miała okoliczności myśliwskie.
Nieodległym Kalidonem zarządzał dobrotliwy król Ojneus. Któregoś dnia, czy to przez zapomnienie, czy w akcie nieposłuszeństwa, składając ofiary bogom Ojneus pominął Artemidę. Nie wybaczyła zniewagi. Władała dzikim zwierzem. Wysłała na Kalidon ogromnego odyńca, który każdej nocy pustoszył pola poddanych Ojneusa. Władca szczególnie ubolewał nad zniszczonymi winnicami. Sadzonki winorośli dostał od samego boga winiarzy Dionizosa i były to pierwsze w dziejach winnice, pielęgnowane ręką człowieka, a jednocześnie, co dla nas ważne, pierwsze w historii szkody łowieckie, tak doskonale opisane i udokumentowane!
Król zwołał prawdziwe pospolite ruszenie. Zjechało wielu dzielnych myśliwych i cały dzień uganiało się za dzikiem. W starciu z odyńcem część z nich straciła życie. Wreszcie zwierza ubił syn króla Ojneusa, młody Meleager. Zemsta Artemidy jednak tu się nie kończyła. Łowcy pokłócili się o tytuł króla polowania. W efekcie doszło do pasma zbrodni. Meleager zabił swoich wujów, ale i sam polowania nie przeżył. Tragiczny ciąg zdarzeń przeszedł do historii jako Łowy Kalidońskie.
Bogini zemsty, a nie bogini łowów. Tak powinna przejść do historii córka Zeusa i Latony. Prawdą jest, że nie lubiła mężczyzn. Bliżej jej było do powabnych nimf z własnego orszaku. To jeszcze ciekawe, że i swoim służebnicom na igraszki z facetami nie pozwalała. Wyłamała się nimfa Kallisto. Dziewczynę uwiódł sam ojciec Artemidy, Zeus. W takich okolicznościach na świat przyszedł kolejny sławny myśliwy, Arkas.
Artemida nie odpuściła. Zamieniła Kallisto w niedźwiedzicę i tak pokierowała losami młodego Arkasa, by po latach napotkał w kniei tego właśnie niedźwiedzia. Chłopak nie rozpoznał w misiu własnej matki i już miał uderzyć oszczepem, gdyby nie Zeus, który przyszedł z pomocą dawnej kochance i nieślubnemu synowi. W ostatniej chwili przeniósł oboje na nieboskłon. Są tam do dzisiaj jako konstelacja Wielkiej i Małej Niedźwiedzicy.
Zemsta na Akteonie
Najbardziej jednak znana jest historia Akteona. Słynny myśliwy zapuścił się głęboko w las. Dostrzegł Artemidę w otoczeniu nimf, zażywającą kąpieli w śródleśnym jeziorze. Niedługo cieszył oczy widokiem boskich kształtów Artemidy. Ta wypatrzyła podglądacza i w zemście zamieniła go w jelenia. Na sforę jego psów zesłała atak myśliwskiego szału. Kara była straszliwa. Akteona zgoniły i rozszarpały jego własne psy!
To ciekawe, że w dziejach Artemidy jest też incydent brzemienny dla kultury polskiej. Ale i to wydarzenie wywołał chorobliwie mściwy charakter bogini. Poszło o królową Teb, Niobe. Kobieta miała co najmniej czternaścioro dzieci, choć są źródła, które podają, że było ich więcej. Niobe śmiertelnie naraziła się Artemidzie, bo odmówiła złożenia ofiary dla Latony, matki patronki łowów.
– Nie będą honorować kobiety, która ma tylko dwoje dzieci, skoro ja mam ich aż czternaścioro – tak miała Niobe tłumaczyć niechęć do złożenia ofiary. Artemida nie wybaczyła znieważenia matki. Wraz ze swym bratem, Apollem, krwawe bliźniaki rozstrzelały z łuków wszystkie czternaścioro dzieci Niobe – i to na oczach ich matki!
Niobe oszalała z rozpaczy. Zlitował się nad nią Zeus i by dłużej nie cierpiała, zamienił kobietę w kamień. W Grecji, a potem w Rzymie, powstało wiele rzeźb, ukazujących Niobe cierpiącą. Głowa jednej z nich prezentowana jest w pałacu w Nieborowie. Tragiczną tę historię opisał w swoim poemacie sam mistrz Gałczyński.
Nie była grzeczną dziewczynką Artemida. Jej reputacji nie poprawiła Diana, uchodząca za kolejną antyczną patronkę myśliwych. Nie poprawiła, bo nie mogła. Starożytni Rzymianie przejęli wierzenia od Greków. Diana to Artemida. Nad Tybrem jedynie zmieniono jej imię. Nie oznacza to wszakże, że nasze diany są mściwe, krwiożercze i nie lubią mężczyzn. Żadną miarą nie można tak o naszych dianach mówić…
Słońce we włosach
A co w tym czasie nad Wisłą? Przez stulecia nasze ziemie skutecznie od cywilizacji śródziemnomorskiej oddzielały nieprzebyte puszcze. Kultura tej części Słowiańszczyzny rozwijała się samodzielnie, bez wpływów rzymskiego imperium. To nie do końca odkryta historia, pozbawiona źródeł pisanych czy ikonografii. Pewne jest jednak, że mieliśmy własny panteon bogów. Powszechnie przyjęto, że lasem zarządzał Światybor, ale zwierz i myśliwi byli pod kuratelą Dziewanny. Niektóre źródła podają, że ten boski duet to małżeństwo, jednak niezbitych dowodów na to nie ma.
Dziewannę przywołuje sam Jan Długosz. Jej imię pojawia się także w panteonie bóstw innych krain słowiańskich. Można przyjąć, że kult Dziewanny z pewnością istniał, choć szczegóły boskiej działalności słowiańskiej opiekunki łowów pozostają tylko w legendach i domysłach.
Dziewanna była córką dla Słowian bóstw najważniejszych, Peruna i Perperuny. Para ta miała nad Wisłą taką władzę, jak Zeus i Hera w starożytnej Grecji. Jednak ojcostwo Peruna do końca pewne nie jest, bo istnieje poszlaka, że Dziewanna, podobnie jak Artemida, była owocem małżeńskiej wiarołomności.
Jeśli wierzyć legendzie, Perun, mężczyzna „po kopie”, cierpiał na typową dla wieku słabość. Perperuna nie okazała zrozumienia i przybrawszy ludzką postać spłynęła na ziemię. Tu dołączyła do grupy łowców i do krainy bogów wróciła, ale już z Dziewanną pod sercem. I właśnie ten początek, fakt, że Dziewanna była w połowie „po polujących rodzicach”, miał sprawić, że objęła młoda boginka swoją opieką dzikie zwierzęta i łowców, ale tylko tych, którzy widzieli w zwierzu dar niebios, traktowali go z szacunkiem i wdzięcznością.
Dziewanna wykazuje przy tym sporo zaskakujących podobieństw do śródziemnomorskiej Artemidy-Diany. Jak jej antyczna koleżanka ukazywana była w opisach jako młoda, skąpo ubrana śliczna dziewczyna, otoczona wianuszkiem nadobnych służebnic – rusałek, dziwożonek – odpowiedniczek grecko-rzymskich nimf. Tak jak i Dianie towarzyszyła jej łania. Atrybutem Dziewanny, identycznie jak Artemidy, był łuk i kołczan pełen strzał.
Ale jest wyróżnik, który słowiańską opiekunkę łowów od grecko-rzymskiej bogini oddzielał znacząco. Włosy. Artemida to wzór urody greckiej. Kruczoczarne pukle, oczy jak węgle, skóra jak po wakacjach na Krecie. Dziewanna miała to, co nad Wisłą najpiękniejsze – alabastrową cerę, błękit jeziora w oczach i słowiański blond, który nawet w warkoczu sięgał poza plecy. Śladem po ziemskich wędrówkach Dziewanny jest dziewanna z naszych łąk i ogródków. Kolor jej kwiatów to rozświetlony blond koafiury myśliwskiej bogini.
Diana-Artemida ma swoje świątynie. Najsłynniejsza, zaliczana do siedmiu cudów świata, wznosiła się w Efezie. To dzisiejsza Turcja. A co pozostało nam po Dziewannie? Czy jej czciciele mają gdzie pielgrzymować? Jest takie miejsce, i to w Polsce! W Kruszynianach na Białostocczyźnie. Miejscowi leśnicy stworzyli tu szlak ekumeniczny. Z jednej strony lokalna atrakcja turystyczna – z drugiej katalog wierzeń ludzi, których kości skrywa ta ziemia. Katolików, prawosławnych, muzułmańskich polskich Tatarów. Na szlaku ekumenicznym jest też wspomnienie dawnych bogów, w tym Dziewanny. Obrazuje ją oryginalny posąg w pniu wielkiego drzewa. Każdego lata Nadleśnictwo Krynki organizuje Nocne Misteria Leśne. Dzięki plenerowej imprezie setki turystów poznały słowiańską opiekunkę łowów.
Dlaczego właśnie Puszcza Knyszyńska jest ostatnią ostoją Dziewanny? Odpowiedź jest prosta. Historia zatoczyła koło. Podobnież właśnie w ostępach dzisiejszej Puszczy Knyszyńskiej polowała grupa łowców, do których ogniska dołączyła Perperuna, rozczarowana kondycją jej boskiego małżonka.
Pod znakiem krzyża
Nowa wiara zmiotła stare bogi. Ich świątynie zamieniła w ruiny. Nie zostawiła jednak tak ważnej sfery, jak polowanie, bez niebieskiej opieki. Ale Bóg jest już tylko jeden. W miejsce bóstw dawnych, opiekunów poszczególnych sfer życia, przyszli zatem patroni – powiernicy ludzkich trosk, przedkładający je w imieniu podopiecznych przed majestat Stwórcy. Przez pierwszych kilkanaście wieków chrześcijaństwa powiernikiem myśliwskich spraw był święty Eustachy.
Żył na przełomie I i II w. naszej ery. Był jednym z dowódców wojsk cesarza Trajana. Pierwotnie nosił imię Placyd. Dwie sfery traktował wyjątkowo serio – polowanie na grubego zwierza i na pierwszych chrześcijan. Według legendy zapuścił się głęboko w las za jeleniem. Psy zagoniły ogromnego byka na polanę. Zgoniony zwierz zatrzymał się. Placyd w podchodzie doszedł na strzał z łuku. Wówczas łowca dostrzegł świetlisty krzyż, atrybut chrześcijaństwa, między tykami wieńca. Byk przemówił do prześladowcy ludzkim głosem:
– Placydzie! Uwierz we mnie, jestem Chrystus i szukam ciebie od dawna. Idź do biskupa chrześcijan i ochrzcij się!
Rzymski generał zawierzył jeleniowi. Potajemnie, wraz z całą rodziną, przyjął nową wiarę. Na chrzcie dano mu imię Eustachy. Jednak za porzucenie starej wiary przyszło mu zapłacić życiem. Nowy cesarz, następca Trajana, Hadrian, wzmógł prześladowania chrześcijan. Zarządził przy tym, aby każdy rzymski żołnierz złożył hołd i ofiarę starym bogom. Placyd odmówił. Hadrian skazał go na okrutną śmierć – wydał swego generała i całą jego rodzinę na pożarcie lwom. To jednak przedziwne, że na cyrkowej arenie wygłodniałe lwy nie ruszyły ludzi. Ułożyły się przed Placydem jak wierne psy.
Nie ocaliło to skazańców. Okrutny cesarz kazał ich zamknąć w spiżowym posągu wołu. Rozpalono pod nim ogromne ognisko. Posąg rozgrzał się do czerwoności. Placyd i jego rodzina upiekli się żywcem. Po kilku godzinach wydobyto ciała z pieca. Skazańcy byli martwi, ale – tu kolejny cud – ich ciała nie nosiły najmniejszych śladów oparzeń. Eustachy, męczennik za wiarę, szybko trafił na ołtarze. Został patronem torturowanych, a przede wszystkim patronem myśliwych, jako że cudownej przemiany doznał właśnie na polowaniu.
Łuk i strzały
Swojego patrona mają również sokolnicy. To święty Bawon rodem z dzisiejszej Belgii. Bawon żył w VII w. naszej ery. Fałszywie oskarżono go o kradzież niezwykle cennego ptaka łowczego – białozora. Był to łup w tamtych czasach tak kosztowny, że kara mogła być tylko jedna – śmierć. Nieszczęsny Bawon stał już pod szubienicą, gdy nagle, wprost z chmur, spłynął na ziemię rzekomo ukradziony ptak. Biały sokół usiadł na ramieniu Bawona. Oczywisty znak niewinności niesłusznie skazanego. Po śmierci poprzedzonej długim i bogobojnym życiem Bawon został patronem myśliwych, polujących z ułożonym drapieżnym ptakiem.
Tyle legenda. Według bardziej wiarygodnych źródeł Bawon nie miał z sokolnictwem nic wspólnego. Urodził się w arystokratycznej rodzinie, poprzez małżeństwo stał się powinowatym królewskiego rodu Merowingów. Po śmierci żony doznaje przemiany. Rozdaje majątek ubogim, wiedzie pokutne życie najpierw w klasztorze, a potem w pustelni. Kościół powołał go na patrona niejako na zamówienie samych sokolników, pozbawionych do tej pory wstawiennictwa własnego patrona. Była to w tamtym czasie praktyka dość powszechna.
Łuk i strzały służą myśliwym od dobrych 40 tysięcy lat. Mają więc swego patrona również łucznicy. To święty Sebastian, męczennik za wiarę. Sebastian żył w III w. naszej ery. Wychował się w rodzinie chrześcijańskiej, ale służąc na dworze cesarza Dioklecjana, głęboko ukrywał swoją wiarę. Rzecz się jednak wydała i cesarz za zdradę starych bogów skazał Sebastiana na śmierć.
Egzekucja była okrutna. Sebastiana przywiązano do drzewa i stał się skazaniec celem dla całego oddziału łuczników. Ci nie chybiali i – jak podają przekazy – ciało Sebastiana przypominało ogromnego jeża. Boskim zrządzeniem losu Sebastian przeżył kaźń. Pod opieką chrześcijan powrócił do zdrowia. Wieść ta dotarła jednak do cesarza. Władca kazał pojmać nieszczęśnika i polecił zatłuc go na śmierć kijami. Wyrok, tym razem skutecznie, wykonano. Kościół obwieścił Sebastiana patronem łuczników z tym przesłaniem, że nawet tak groźny oręż jak łuk niczym jest w zestawieniu z wolą Najwyższego.
Hubert spolegliwy
Myśliwscy bogowie i patroni. Ich historie pełne są krwi, zdrady, chorej zemsty i wiarołomstwa. W tym towarzystwie nasz Hubert to oaza rozumu i spokoju. Hubert to postać historyczna. Współczesny patron myśliwych urodził się około 655 roku w dzisiejszej Belgii. Pochodził z arystokratycznego rodu, spokrewnionego z pierwszymi Karolingami, twórcami potęgi Francji. Wbrew legendzie, wpajanej stażystom na kursach dla nowo wstępujących, Hubert nigdy nie przeżył spotkania z białym jeleniem, w którego wieńcu gorzał krzyż.
Po śmierci żony powierzył swój los Bogu. Został księdzem, rodzinne koneksje i majątek wprowadziły go w krąg najbliższych współpracowników biskupa Maastricht, Lamberta. Po śmierci swego protektora przejął jego biskupstwo. Całkowicie oddał się służbie Bożej. Budował kościoły, chrystianizował nowe ludy, tępił odradzające się gdzieniegdzie pogaństwo. Przeznaczał ogromne sumy na biednych, bezwzględnie przestrzegał postów. Już za życia tworzyła się jego legenda, szczerze zasłużona bogobojnym życiem, a dodatkowo wspierana przekazami o licznych uzdrowieniach, zwłaszcza od wścieklizny.
Po śmierci kościół ogłosił Huberta świętym oraz patronem myśliwych. W Europie Zachodniej Hubert dość szybko wyparł z tej roli świętego Eustachego. Co o tym zdecydowało? Czynników było kilka. Hubert był świętym lokalnym, własnym, a nie, znanym tylko z przekazów, dawnym rzymskim generałem. Za Hubertem stały też pieniądze wielkich krewniaków, Karolingów.
Prawdopodobnie w takich okolicznościach przypisano Hubertowi zdarzenie, którego doświadczył Eustachy – spotkanie z jeleniem. Miało to wzmocnić wizerunek nowego patrona. Zwraca na to uwagę w swojej książce „Patroni myśliwych” krajowy duszpasterz myśliwych ks. prof. Wojciech Frątczak: Zdarzały się przejaskrawienia, fakty z życia jednego świętego przypisywano drugiemu i na odwrót, o ile tylko pasowały do wyeksponowania jakiejś idei.
– Używając dzisiejszego języka można powiedzieć, że Hubert miał od Eustachego lepszy „pijar” – żartobliwie kwituje sprawę w rozmowie z redakcją ks. prof. Wojciech Frątczak.
Kult św. Huberta do Polski dotarł późno, dopiero w XVIII wieku, za sprawą elekcyjnego króla Augusta II Mocnego, który do Warszawy przeniósł dworskie obyczaje z rodzimej Saksonii. Dość szybko przejęła je polska magnateria, a za nią pospolita szlachta. Pierwsze próby spopularyzowania nowego patrona, podejmowane na naszych ziemiach przez Krzyżaków, praktycznie nie dały żadnego efektu.
Dziś niewielu myśliwych kojarzy, kto zacz św. Eustachy. Jednak nie oznacza to, że o dawnym patronie zupełnie zapomniano. Eustachy jest silnie honorowaną postacią Kościoła prawosławnego. Wszędzie tam, gdzie życie duchowe skupiało się wokół cerkwi, to nie Hubert, lecz niezmiennie Eustachy prowadził łowców po kniei. W Polsce wspomnienie patrona pielęgnuje klubowe Towarzystwo Łowieckie Ziem Wschodnich, organizując doroczne festyny pod nazwą „Dni św. Eustachego”.
Kto zatem w istocie jest chrześcijańskim patronem myśliwych? Święty Eustachy czy święty Hubert? Odpowiedź jest prosta – obaj. Z tym że postacią popularniejszą jest oczywiście Hubert.