WildMen

Legenda Polskiego Strzelectwa

Adam Smelczyński 1930–2021
Reklama

Srebrny medalista z Melbourne, sześciokrotny uczestnik Igrzysk Olimpijskich, ale przede wszystkim wspaniały człowiek i myśliwy. Miałem wielki zaszczyt i niebywałe szczęście poznać pana Adma. Razem z kolegami z redakcji całe popołudnie spędziliśmy na rozmowie, dzięki której powstał bardzo ciekawy tekst o naszym mistrzu.

Reklama

Ostatnie lata życia były nieprzerwanym pasmem tragedii i zmaganiem się z chorobami. Mimo wszystko Pan Adam zachowywał pogodę ducha. Miał fenomenalną pamięć. W zeszłym roku odwiedziłem jego przyjaciela Marka Roszkiewicza. Kiedy nasza rozmowa zeszła na temat broni i zadałem pytanie o losy konkretnej strzelby, Marek szczerze odpowiedział, że nie pamięta. Złapał za telefon i zadzwonił do Adama Smelczyńskiego, który znał wszystkie „ciekawe” dubeltówki, ich właścicieli i związane z nimi anegdotki.

Przyjaciele i koledzy pożegnali Pana Adama na Powązkach. Była Kompania Reprezentacyjna Wojska Polskiego, przedstawiciele Komitetu Olimpijskiego i Polskiego Związku Strzelectwa Sportowego.

Reklama

Z wielkim żalem wspominam Mistrza i bardzo mnie boli, że nawet w takiej sytuacji obecny łowczy krajowy Paweł Lisiak nie umiał się zachować. Na pogrzebie nie było naszych władz, nie było pożegnalnego przemówienia, nie było nawet sztandaru. Pewnie łowczy – który deklaruje wielkie zainteresowanie strzelectwem – był zajęty polowaniem w związkowych OHZ-tach lub uzupełniał sprawozdanie ze swojej działalności za 2020 rok…

Honor, Ojczyzna i łowy

Historia Pana Adama była niesamowita i bez wątpienia warto ją dzisiaj przypomnieć.

Reklama

Lekcji strzelania z małokalibrowego Winchestera udzielał mu oczywiście tata Marian. W polowaniach Adaś uczestniczył od piątego roku życia. Zimą 1938/1939 ojciec pozwolił mu po raz pierwszy wziąć do ręki dubeltówkę i strzelić pierwszego zająca.

Podczas wojny polsko-bolszewickiej Marian Smelczyński dosłużył się stopnia wachmistrza, a gdy nadszedł wrzesień 1939 roku, doktor Marian Smelczyński został zmobilizowany i przydzielony do Armii Łódź. W stopniu podporucznika objął dowództwo batalionu sanitarnego uczestniczącego w bitwie nad Bzurą. Wycofując się pod Hrubieszowem, żołnierze jego jednostki dostali się do sowieckiej niewoli.

Reklama

Razem z dwoma innymi oficerami zdołali uciec z konwoju. Jednym z nich był Jan Strzelczyk (dziadek doktora Sławomira Strzelczyka, obecnego wiceprezesa NRŁ). Żołnierze ukryli się w ziemiance sklepu – właściciel przechował ich tam dwa dni i zaopatrzył w cywilne ubranie. Szczęśliwie przedarli się na Zachód.

Po wojnie ojciec Adama powrócił do pracy w zawodzie. Wcześniej jednak ukrył swój mundur ułański i szablę. Nie chciał, by w nowych czasach jego przeszłość komplikowała życie rodzinie. Szczególnie, że większość jego kolegów wziętych do niewoli pod Hrubieszowem zakończyła swój szlak bojowy w lasach katyńskich…

Powrócił także do łowiectwa. Na szczęście represje wobec przedwojennych oficerów ominęły rodzinę Smelczyńskich. Mimo ran odniesionych na froncie i przebytego tyfusu cieszył się żelaznym zdrowiem. Zmarł w wieku 94 lat, z papierosem w ustach.

W ślady ojca

Jedyny syn poszedł w ślady ojca. W 1948 roku wstąpił do PZŁ. W tym samym roku rozpoczął studia na łódzkiej Akademii Medycznej i zgłosił się do Sekcji Strzeleckiej „Kolejarza”. Z początku strzelał kulą, bo to umiał najlepiej. Jednak podczas Pierwszych Narodowych Mistrzostw Polski w Szczecinie w 1950 roku podszedł do niego mistrz Józef Kiszkurno i powiedział, żeby przestał dziurawić papier i zajął się poważnym strzelaniem.

Adam Smelczyński przeszedł do „Spójni Łódź”. Później reprezentował barwy warszawskiego klubu „Budowlani”. W 1954 roku, na dwa lata przed Olimpiadą w Melbourne, przeszedł do stołecznego „Związkowca”, skąd został powołany do reprezentacji olimpijskiej.

Zimą 1938/1939 ojciec pozwolił mu po raz pierwszy wziąć do ręki dubeltówkę i strzelić pierwszego zająca.

Droga do Melbourne

Tuż przed olimpiadą odbyły się zawody w Hanowerze i Podiebradach, miały wyłonić dwóch zawodników z trójki: Roman Feil, Zygmunt Kiszkurno i Adam Smelczyński. Kiszkurno wygrał dwukrotnie, Smelczyński dwa razy zajął drugie miejsce i to oni pojechali do Australii.

Przez sześć dni podczas treningów w Australii Zygmunt Kiszkurno chybił zaledwie raz i wydawał się „pewniakiem” do zdobycia olimpijskiego złota. Jednak podczas zawodów rozgrywanych na strzelnicy Laverton już w pierwszej serii przepuścił cztery rzutki – powodem były bardzo silne podmuchy wiatru!

Smelczyński wylosował daleki numer 23. Na treningach regularnie utrzymywał poziom 95 lub 96 punktów, ale w pierwszej serii, mimo porywistego wiatru, spudłował tylko raz. Później szło nieco gorzej, ale po pierwszym dniu był piąty. Drugiego dnia osiągnął najlepszy wynik – 73 punkty na 75 możliwych. W klasyfikacji łącznej znalazł się na drugim miejscu razem z Rosjaninem Mogilewskim. W trzeciej i ostatniej serii Mogilewski chybił cztery razy, a Smelczyński trzy. To wystarczyło do zdobycia srebrnego medalu.

Srebrny medal Adama Smelczyńskiego to nasz największy sukces strzelecki

Medale na sznurku

Później startował w olimpiadach w Rzymie, Tokio, Meksyku, Monachium i Montrealu, ale sukcesu z Melbourne nie udało się powtórzyć. Był 12-krotnym mistrzem Polski, brązowym medalistą Mistrzostw Świata w Bolonii w 1967 roku, dwukrotnym mistrzem Europy (Madryt 1972 i Brno 1976) i pięciokrotnym medalistą Mistrzostw Europy. Włoscy rywale nazwali go „Vecchio Adam” – „Wieczny Adam”.

Inne przezwisko, jakie przylgnęło do Adama Smelczyńskiego, miało swoje korzenie w początkach jego kariery. Maciej Fronczak, znakomity biograf polskich olimpijczyków, wydobył od kogoś historię pewnego „patentu”, który miał ułatwić wypracowanie właściwego chwytu i składu. Młodzi strzelcy przywiązywali do strzelby odpowiedniej długości sznurki i mocowali je na dłoniach. Rozwiązanie to miało im zapewnić pewny chwyt, zawsze w tym samym miejscu. Gdy pomysłowi zawodnicy pojawiali się na treningach lub zawodach, mówiono o nich, że „idą sznurki”. Wprawdzie Smelczyński zamiast sznurka używał rzemienia, jednak w oficjalnych biogramach Polskiego Związku Olimpijskiego ochrzczono go „sznurkiem”.

Adam Smelczyński startował w olimpiadach w Rzymie, Tokio, Meksyku, Monachium i Montrealu, ale sukcesu z Melbourne nie udało się powtórzyć

Polowanie z przegubowcem

Mimo że trenował intensywnie, zawsze znajdował czas na łowy. Kochał polowania na kuropatwy, których w okolicach Kutna, Krośniewic i Łowicza było wtedy bez liku. W latach 50. ubiegłego wieku dziczyzna „szła” na eksport, więc myśliwym narzucano wysokie plany odstrzału. Smelczyński razem z kolegami z koła mieli zadanie odstrzelić w sezonie 10 tysięcy kuropatw! Z zachowanych zapisków pana Adama wynikało, że w samym tylko wrześniu 1958 roku samodzielnie ustrzelił 614 kur.

Pamiętał również o słowach ojca: „Pies to dla myśliwego druga lufa. A czasem nawet trzecia”. Przez lata polował z gryfonami, a ukochanego jamnika zabierał nawet na zgrupowania kadry olimpijskiej. Wierny towarzysz łowów miał nienaganne maniery – grzecznie siedział na krześle przy stoliku swojego pana.

Jamnik szybko zjednał sobie sympatię pracowników stołówki, ale nie tylko. Był pupilem Władysława Komara. Kiedy Smelczyński pojawiał się z psem na stołówce, późniejszy mistrz olimpijski wołał: „Doktór, daj no tu tego przegubowca, bo wygląda na głodnego” i ze swojej porcji przekazywał mu dwa wielkie kotlety schabowe.

Adam Smelczyński był wielkim miłośnikiem broni. Do polowań używał przedwojennej dubeltówki na pełnych zamkach. FN-kę, sprowadzoną w 1936 roku przez Wilhelma Zigenhirte, który prowadził sklep z bronią przy ulicy Widok w Warszawie. Była przeznaczona dla dziedziczki z Krośniewic. Wojnę przetrwała w futrynie w gorzelni. Kiedy zdrowie zmusiło mistrza do porzucenia łowieckiej pasji, ulubioną dubeltówkę sprzedał jednemu z moich znajomych, ponieważ nikt z jego rodziny nie polował.

Ukochana horyzontalna dubeltówka FN Adama Smelczyńskiego

Będziemy pamiętać

Miałem to szczęście, że poznałem zarówno Pana Adama, jak i Zygmunta Kiszkurno – wielkie legendy naszego strzelectwa. Życie się toczy zgodnie z odwiecznymi prawami przyrody – młodsze pokolenia zastępują starszą generację zarówno w łowiectwie, jak i w sporcie. Miejsce na olimpijskim podium wciąż czeka na godnego następcę. Mam wielką nadzieję, że już niedługo pozostanie puste…

Fenomenalne panie trenowane przez pana Wiesława Gawlikowskiego – oczywiście myśliwego – mają duże szanse zdobycia najwyższych olimpijskich laurów.

W historii Polskiego Związku Łowieckiego mieliśmy kilka osób, które naprawdę zasłużyły, aby pamięć o nich żyła wśród myśliwych. Jedną z nich był bez wątpienia Adam Smelczyński.

Niech spoczywa w pokoju! Cześć Jego pamięci!

Reklama

ZAPRASZAMY DO ZAKUPÓW

Galeria zdjęć

Więcej artykułów