Chciałem zdobyć antylopę widłorogą (Antilocapra americana). To jeden z najszybszych i najwytrwalszych ssaków na kuli ziemskiej. Na dystansie do 2 km potrafi utrzymywać szybkość ok. 95 km/h, a więc tyle ile gepard na dystansie nie większym niż 300-500 m. To zwierzę, którego samiec osiąga masę ciała do 60 kilogramów. Ma jedyną w swym rodzaju budowę i formę trofeum, coś pomiędzy porożem, a rogami.
Dodatkowym magnesem było to, że po raz pierwszy mogłem mieć okazję spróbować szczęścia polując z łuku na jelenia wirginijskiego. Zaplanowałem wyjazd na dwa tygodnie tak, by po widłorogu i „załapaniu” się na otwarcie sezonu na jelenie, w ciągu dnia mieć czas zapolować na indyki, gęsi i kaczki.
Po długim locie, 1 października, wraz z Frankiem i Jacobem – oraz jego 11 letnim synem – stanęliśmy w hotelu Hilton w Albuquerque w stanie Nowy Meksyk, przygotowując się do rozpoczynającego się za dwa dni sezonu na widłorogi. Pobieżna kontrola wyposażenia, omówienie planu polowania oraz trasy, flaszeczka wódeczki do poduchy i zasłużony odpoczynek po 31 godzinnej podróży.
Rano jedziemy wypożyczyć samochód, z oczywistych względów terenowy. Jednak w związku ze słynnym w całych Stanach zlocie miłośników balonów dostajemy, z łaską, nowiutkiego Chevroleta Impalę, kompletnie nienadającego się do jazdy w terenie.
Właściciel wypożyczalni zapewnia jednak, że wszelkie uszkodzenia wchodzą w cenę wynajmu. Trochę zdegustowani takim początkiem wyprawy, jedziemy kupić licencję, bo tzw. tag (odstrzał konkretnej sztuki wg gatunku i płci) Frank wykupił dla mnie i Jacoba wcześniej. Jest to tzw. landowner tag.
Zasady polowania
Trzeba w tym miejscu, krótko omówić możliwości uzyskiwania odstrzałów w USA. Istnieją 3 główne sposoby ich zdobycia. Pierwszy sposób, podstawowy, to udział w losowaniu. Jest najbardziej rozpowszechniony i tani, dostępny dla każdego, nawet cudzoziemca. Jest tak skonstruowany, że wysyłając aplikację, co roku szanse rosną na tyle, że w ciągu maksymalnie 5 lat każdy myśliwy ma niemal 100 procent pewności wylosowania tego, co chce.
Oczywiście zależy to od gatunku i terenu (Game Management Unit). Całe USA jest podzielone na Game Management Unit (GMU), czyli łowiska dla poszczególnych gatunków zwierzyny. Na terenach państwowych (public land) wylosowanie „tagu” oznacza uprawnienie do polowania na wybranym w losowaniu GMU, po opłaceniu licencji, czyli jednorazowego uprawnienia do wykonywania polowania na określoną w „tagu” zwierzynę.
Sposób drugi, który kosztuje od kilkuset do kilkudziesięciu tysięcy dolarów, w zależności od zwierzyny i GMU, to zakup na rynku tzw. landowner tag. Jest to zezwolenie, które sprzedają osoby, posiadające prawo własności gruntów na terenie konkretnego GMU. Mają oni możliwość ubiegania się o odszkodowania za szkody, wyrządzane przez zwierzynę w ich majątku albo otrzymują bezpłatnie tagi. Takie tagi, zwykle, choć nie zawsze i nie wszystkie, trafiają na rynek.
Sposób trzeci, najdroższy, to tzw. governor’s tag. To zezwolenie, które Game and Fish Department wystawia na aukcję (jest tylko jeden taki „tag” na GMU), dotyczy najlepszych GMU i nie ma ograniczeń czasowych. Czyli jego posiadacz może polować z broni palnej w sezonie łuczników i czarno prochowców. Ale ceny są zawrotne; np. ubiegłoroczny rekord świata wapiti, tzw. „spider elk” został kupiony na aukcji za 150 000 Euro!
Na pospolitą zwierzynę (np. jeleń wirginijski) wystarczy kupić licencje i znaleźć farmera, który umożliwi nam polowanie na jego gruncie. W większości stanów, można polować z łuku, broni czarno prochowej i na proch bezdymny. Sezony na poszczególne gatunki są krótkie i tak skonstruowane, że w najlepszym okresie i najdłużej polują łucznicy, potem czarnoprochowcy i najkrócej my, „zwykli” myśliwi.
Słusznie uważa się, bowiem, że z łuku jest najtrudniej, a z broni palnej najłatwiej.
Zakup licencji trwał pięć minut: zapłaciłem 297 $ i po rozmowie z przesympatyczną urzędniczką wyszedłem z dokumentem z Game and Fish Department.
Po skompletowaniu papierów ruszyliśmy dalej, około 100 mil na południe, w kierunku San Antonio, do Socorro. Tam uzupełniamy zaopatrzenie, kupujemy worki na dziczyznę, prowiant, napoje i inne niezbędne akcesoria i jedziemy, przez Magdalenę, do łowiska.
Ma to być preria, położona w Apache Kid Wilderness, pomiędzy dwoma wielkimi kompleksami lasów państwowych Gila i Cibola.
Na farmę rodziny Montoya docieramy wieczorem. Wita nas nestor rodu, typowy cowboy, Buck. Po wstępnych uzgodnieniach, umawiamy się na piątą rano następnego dnia i zasiadamy do stołu, słuchając opowiadań gospodarza o zwierzynie, terenie, trochę o historii i niepewnej przyszłości tych ziem.
Około 10 wieczorem wpada Carl, zięć Bucka, i – pomimo początkowych oporów – wypija z nim ponad 1,5 l wódki, co rozkłada go całkowicie. Ale przesympatyczny klimat pozostaje do końca pobytu/sezonu, czyli przez następne trzy dni.
Przyspiesznik zabroniony
Zaczynamy od przestrzelania broni, Frank wziął dla mnie kal. 300 WSM, mocny, może nawet za mocny na widłoroga, ale o stosunkowo płaskim torze lotu pocisku. Broń bije prawidłowo, choć mam problemy ze strzelaniem bez przyspiesznika (który jest zabroniony w USA).
Buck pyta, czy zamierzamy jeździć Impalą, a gdy słyszy potwierdzenie, lituje się nad nami i bierze swoją terenówkę. Jedziemy w łowisko, po kilku chwilach widzimy porządnego kozła, ale nie musimy się spieszyć ze strzelaniem; najpierw rozejrzyjmy się w terenie. Kręcimy się po prerii w poszukiwaniu dobrego trofeum; kilka razy, wraz z Frankiem, używając indiańskich metod podchodu, wykorzystując niewidoczne na pozór nierówności i zagłębienia terenu.
Podchodzimy dwa capy, ale nie dość dobre, by strzelać je pierwszego dnia. Niepokoją mnie spodziewane odległości oddania strzału i choć sztucer zaopatrzony jest w zintegrowany pastorał (bipod) jestem trochę niespokojny.
Robimy przerwę na lunch, a mamy zrobione przeze mnie poprzedniego wieczoru kanapki (!)…. Nie będę wnikał w szczegóły, ale Buck stwierdził, że tych kanapek nie zapomni do końca życia i to nie tylko ze względu na ich smak…
Wieczór spędzamy przy piwku i miłych opowieściach o polowaniach na wapiti, bo teren ten słynie z dobrych byków.
Mister 7 shots
Rano, po krótkim śniadaniu i kubku kawy, wyruszamy znów w teren. Już po chwili, w głębokim wąwozie spotykamy duże stado kóz, ale nie widać jednak kozła. Wydaje mi się to dziwne i upieram się, że w ruję kozioł musi być gdzieś w pobliżu.
Schodzę trochę niżej i dobre 30 min lustruję teren wokół leżącego rudla. W końcu widzę, jakieś 100 metrów z tyłu, leżącego capa. Wracam do samochodu. Mówię o tym Buckowi i wraz z Frankiem, zaopatrzonym w kamerę, ruszamy na podchód.
Odchodzimy dość daleko, gdyż zmienił się kierunek wiatru. W końcu powoli zbliżamy się do krawędzi kanionu, kładę się na ziemi i czołgam nad jego brzeg, pod krzaczek jakiegoś iglaka. Widzę kozła, który nerwowo kręci się przy kozach. Decyduję się na strzał, choć odległość, na europejskie standardy, dość pokaźna: około 250 metrów.

Niestety, moje obawy o precyzję strzału bez przyśpiesznika potwierdzają się, zdołowany kozioł rusza, lecz po 200 metrach zatrzymuje się na chwilę. Oddaję jeszcze dwa strzały rozpaczy na 400+m, na próżno.
Całe stado uchodzi i możemy tylko ze złością obserwować trasę jego ucieczki. Po kilku kilometrach kozioł zawraca stado do małej kotlinki i tam zalega. Postanawiamy spróbować szczęścia jeszcze raz.
Buck i Jacob zostają na górze, a ja z Frankiem ruszamy w dół na długi podchód. Co jakiś czas odwracamy się, by uzyskać od Bucka, patrzącego na nas z góry, potwierdzenie, że idziemy we właściwym kierunku. Dochodzimy do małego pagórka, za którym – jak nam się wydaje – leży stado. Sprawdzamy wiatr i zaczynamy się czołgać w kierunku wzniesienia.
Podnoszę głowę i widzę na wprost, w odległości 50-60 m idące w naszą stronę widłorogi. Niestety one zauważają mnie również. Zrywają się do szaleńczego biegu. Po 400 m zatrzymują się na 2-3 sekundy. Strzelam z pozycji leżącej. Niestety kilka centymetrów za nisko, bo widzę jak zakurzyło się za kozłem, między jego cewkami.
Wykończeni wracamy i spotykamy Carla, który właśnie wrócił z kolegą, Mike’m, z Magdaleny. Opowiadamy mu o moich próbach, na co on decyduje się spróbować jeszcze raz z tym samym kozłem. Szukamy go przez dwie godziny, w końcu znajdujemy. W trzecim podejściu znowu strzelam w biegu na 250 metrów.
Jak twierdzi Buck, tym razem byłem najbliżej… Dzień chyli się ku końcowi, choć przepiękny, zachód słońca oznacza w Nowym Meksyku koniec polowania.
Wieczorem, przy kolacji, zostaję ochrzczony przez Jake’a przezwiskiem „Mister 7 shots” na pamiątkę 7 pudeł do tego samego zwierza. Tak też bywa na polowaniach, a młody – już następnego dnia – przekona się, że to nieodłączna część łowieckiego żywota.
Postanawiamy, że rano Jacob i Frank pojadą z Buckiem, a ja z Carlem i jego kolegą poszukamy szczęścia w innym miejscu. Zmieniam też broń; biorę od Carla Weatherby .257 Magnum. Już po kilkunastu minutach jazdy widzimy duże stado, lecz kozioł jest zbyt słaby, by poświęcać mu czas.
Po następnych kilkudziesięciu minutach zostawiamy samochód i ruszamy na podchód w dolinę, gdzie dnia poprzedniego chłopcy widzieli dobre trofeum. Rzeczywiście kozioł jest, ale daleko i stado posuwa się w kierunku od nas.
Ruszamy biegiem, wiatr mamy dobry i jesteśmy niewidoczni w płytkim, ale szerokim zagłębieniu. Gdy z niego wychodzimy widzimy capa jak – marudząc – porusza się wolno za stadem. Carl mierzy odległość dalmierzem: 420 yardów.
-Jak chcesz, to strzelaj – mówi.
Kładę się na ziemi i mierząc do stojącego lekko na kulawy sztych od tyłu widłoroga, naciskam spust. Widzę, że kula uderza w miejsce, w które mierzyłem i kozioł po 30 metrach wali się na ziemię.

Carl gratuluje i zawraca w dolinę, by przyprowadzić samochód. Podchodzi syn Carla, który jeździł z nami i Mike. Idziemy w stronę leżącej sztuki, gdy nagle chłopak szepcze, „coyotee”. Mike, bez słowa, wyrywa mi sztucer z ręki, siada na ziemi, rozkłada podpórkę i na dobre 300 metrów kładzie kojota w ogniu…
I wtedy przychodzi refleksja: sorry, nie wiem dlaczego nie dałem Ci strzelać, taki odruch. Ja też żałuje, bo kojot piękny, duży i w barwie pięknie podpalany. Szkoda. Podchodzimy do widłoroga, piękne trofeum, nie tak mocny jak ten, którego spudłowałem ale „porządny przedstawiciel gatunku”. Tego samego dnia Jacob strzela, nie bez przygód, swojego.
Zdejmujemy skóry z antylop, dzielimy mięso – ja swoje oddaje Mike’owi – i następnego dnia rano wracamy, przez Albuquerque, Denver i Minneapolis do LaCrosse w stanie Wisconsin.
Trofea zabieramy w bagażu podręcznym, co nikogo na lotniskach nie dziwi; zresztą pełno wszędzie myśliwych i każdy wita się z nami i wymienia uwagi na temat zwierzyny i terenu polowania; wszyscy zachowują się jak starzy znajomi. Bardzo to sympatyczne!

Miliony kaczek i gęsi
Po przyjeździe do domu Franka planujemy ostatni – jak się później okazało, niezupełnie – tydzień mojego pobytu w Stanach. Więc najpierw gęsi i kaczki, bo sezon właśnie się rozpoczyna, w dzień indyki, a po 3 dniach jelenie wirginijskie. 15 października wylot do Polski.
Polowania na ptactwo przelotne – przynajmniej w stanach Wisconsin i Minnesota – to przemysł i polowania niemal rytualne. Granicą stanów jest Missisipi, naturalny szlak migracji gęsi, kaczek i innego ptactwa z Kanady na żerowiska południowe. Ciągną tam miliony ptaków. Widok to imponujący, lecz polowanie – wbrew pozorom – nie takie łatwe, bo rzeka mało dostępna i dzika, a miejsca „postoju” ptaków nie tak liczne, jak chciałyby tysiące, spragnionych łowieckich wrażeń, amerykańskich myśliwych.
Każdy tu dysponuje minimum jedną, specjalnie do polowania na ptactwo wyposażoną, łodzią z 2 silnikami, szperaczem do znajdowania dobrych miejsc, klatką dla psa, pojemnikiem na amunicje. Sklepy łowieckie zawalone są najwymyślniejszym sprzętem, aż trudno czasem się domyślić, do czego on może służyć!
Licencję kupuje się w sklepie, znaczek opłaty skarbowej na poczcie i człowiek gotowy na polowanie. Obcokrajowiec, też! Kupuję, licencję na ptactwo przelotne i indyki za 100 $ i jestem gotowy.
Nathan, starszy syn Franka przygotowuje mnie do polowania, opowiadając, jak to wygląda w praktyce:
-Wstajemy o 3 rano, zapinamy łódź, jedziemy 40 kilometrów w dół Missisipi, wodujemy łódź i płyniemy na wysepkę na rzece. Musimy tam być przed 5:30, bo o 5:42 rozpoczyna się sezon! Miejsca mogą być zajęte, bo ludzie „dobre” zajmują nawet dwa dni wcześniej, nocując na łodziach, by być tam przed wszystkimi!
Myślałem, że robi ze mnie durnia. Tym bardziej, że dwa dni wcześniej spadł niespotykany o tej porze roku śnieg, a temperatura poniżej zera! Jakież było moje zdziwienie, gdy – po przyjeździe na przystań – zastaliśmy ok. 50 samochodów i przyczep już rozładowanych z łodzi!
A to przecież tylko jedna z kilkudziesięciu przystani w tej okolicy! Nie będę zanudzać szczegółami, ale ptaków widzieliśmy miliony, strzałów było nieporównywalnie mniej, a ja strzeliłem tylko raz (śrutem stalowym) i to nieskutecznie.
Tak jeździliśmy dwa dni z rzędu, z podobnym skutkiem, a na trzeci dzień podziękowałem i zaprosiłem ich na kaczki do Polski.
Z indykami sprawa wyglądała podobnie; wszędzie ich pełno, nawet u sąsiada Franka, jednak spotkać jesienią nie łatwo. Zabawa, ponoć, jest na wiosnę kiedy można je wabić.

Atrakcyjna oferta
Dwa dni polowania na jelenie wirginijskie skończyło się spudłowaniem łani jelenia z łuku na 20 kroków; zapłaciłem frycowe za brak obycia z tą bronią. Po tym zdarzeniu przyłożyłem się do treningów i doszedłem do takiej wprawy, że na sześć strzał trafiałem, z niemal 100 procentową skutecznością, w cel o średnicy 10 centymetrów na dystansie 40 metrów. Niestety za późno.
W przedostatni wieczór, Frank czyta swój ulubiony magazyn łowiecki „Huntin’ Fool” przygotowując się do wyjazdu, wraz z Nathanem, za trzy dni do Nowego Meksyku na jelenie wapiti.
Nagle zwraca się do mnie, czy nie chciałbym pojechać z nimi, bo znalazł w czytanym właśnie magazynie ofertę sprzedaży landowner’s tag w tym samym GMU, które wylosowali, a cena jest atrakcyjna.
Mówię mu, że nie mam jak przełożyć lotu, nie jestem przygotowany, ani teoretycznie, ani praktycznie (finansowo) do takiego wyjazdu.
-Nie ma sprawy kasę zwrócisz mi po powrocie, dojazd nic cię nie będzie kosztować, bo ja i tak jadę samochodem, biorę znajomego wabiarza, który może chodzić z tobą, a ja będę chodzić z Nate’m i jego podprowadzającym. Mam cały sprzęt namiot i wyposażenie obozu, a licencję kupimy po drodze u „twojej znajomej” w Game and Fish w Albuquerque.
Robię sobie krótką kalkulację i wychodzi mi, że gdybym chciał zorganizować taki wyjazd samodzielnie, to koszt byłby ponad dwu krotnie wyższy i nie wiem, czy w ogóle możliwy.
Nie bez problemu i tylko dzięki przyjacielowi w Chicago, pracującemu dla Lufthansy, przekładam lot na 26 października, załatwiam transfer pieniędzy, bo nie lubię żyć na kredyt i dwa dni potem siedzę w samochodzie, zmierzając znów w kierunku Socorro. Stamtąd na zachód, w stronę granicy Arizony do Gila National Forest.
Obóz przejściowy
Jazda non-stop przez osiem stanów zajmuje nam 24 godziny. Prowadzą na zmianę Frank, Nate i Jason, kolega Franka, który będzie moim wabiarzem. Ja nie, bo – na szczęście – nie wziąłem prawa jazdy.
To, co uderza mnie myśliwego, poza ogromem, pięknem i „innością” tego kraju, to dziesiątki zabitych na drodze jeleni, setki i tysiące szopów, skunksów, lisów i innych małych zwierząt, leżących na poboczach. Smutny to i przygnębiający widok.
Do Reserve docieramy wieczorem, Frank umawia się ze swoim podprowadzającym, Dave’m w Apache Creek i stamtąd jedziemy do obozu „przejściowego”. Kilkanaście kilometrów szutrową drogą, cały czas w górę. Nic nie widać, bo już noc. Ciemność jest wszechobecna, a gwiazdy na niewyobrażalnie wygwieżdżonym niebie zdają się być jedynymi, we wszechświecie, jasnymi jego elementami.
Noc spędzamy w obszernych namiotach przy pięciu stopniach mrozu. Jak się okazało, to obóz właściciela „Huntin’ Fool”, który wylicytował w sąsiednim GMU governor’s tag i zatrudnił sześciu przewodników do znalezienia mu byka w przedziale 350-370 pkt SCI. On sam miał pojawić się wieczorem przyczepą z dwoma sypialniami, łazienką, kuchnią i pokojem kominkowym!
Szczyt sezonu
Jest piąta rano. Zabieramy Dave’a i ruszamy założyć nasz obóz. Jedziemy raz w górę, raz w dół około 20 mil. Po drodze Dave zatrzymuje samochód na wielkich łąkach i wysiada z samochodu zapraszając nas byśmy zrobili to samo.
Wychodzimy i najpierw słyszymy, a po kilku minutach widzimy jak wygląda rykowisko, a raczej gwizdowisko wapiti. Jest 30 krów (nie łań) i 2 mocne, stadne byki, które przeganiają się na obszarze, może jednego hektara. Żadnych zapasów, tylko demonstracja siły. Dave mówi, że szczyt rykowiska przed nami, wszystko w tym roku jest opóźnione o dwa tygodnie.
Łucznicy podobno, załamani, prawie bez sukcesów (dla przypomnienia – oni mają sezon wcześniej i dłuższy niż my), za to my mamy trafić na najlepszy okres! Oby.
Jesteśmy w centrum Gila National Forest. To obszar 13 000 km kw. nieskażonej przyrody, strome, porośnięte głównie drzewami iglastymi góry. Oddzielone obszarami typowo preriowymi i głębokimi wąwozami.
Teren jest niezamieszkały i poza krótkimi sezonami łowieckimi, niemal nieodwiedzany przez człowieka. Nasz GMU 16a, podobno jeden z najlepszych w Nowym Meksyku i Stanach leży, z grubsza, pomiędzy Negrito Creek od północy i wschodu oraz Gilitta i Willow Creek od południa. Od zachodu granicą jest granica stanu Arizona.

Ma powierzchnię około 150 mil kwadratowych i na ten obszar „wydano” jedynie 95 tagów na byki. Główne gatunki zwierzyny w tym rejonie to wapiti, jeleń mulak, widłoróg, niedźwiedź czarny, wilk meksykański (introdukowany), ryś oraz indyk.
Król gwizdowiska
Wapiti, zwany potocznie w USA elk (Cervus canadensis) jest drugim po łosiu największym przedstawicielem jeleniowatych na świecie. Byk może osiągać masę do 450 kilogramów (a podgatunek Roosvelta nawet 600 kg).
Trofeum różni się od jelenia szlachetnego głównie brakiem korony, ale może osiągać 25 kilogramów, a nawet więcej.
Wśród polskich myśliwych bardziej znany jest maral, który jest mniejszym, jednym z czterech azjatyckich podgatunków wapiti. Rekord świata wapiti (spider elk) przekroczył magiczną barierę 500 pkt SCI (suma długości odnóg i czterech obwodów tyk, wyrażona w calach). A więc suma tych wymiarów przekroczyła 12,5 metra!

Kontakt z naturą
Jest ciepły i słoneczny, październikowy poranek, rozbijamy namiot. Jest z przedsionkiem i dużą sześcio osobową sypialnią. Budujemy krąg ogniskowy, mamy ze sobą stół i krzesła. Tu trzeba mieć wszystko, od wody do picia, mycia i zmywania po benzynę. Do najbliższego sklepu jest 38 mil, a do stacji benzynowej 50 mil i to, bynajmniej, nie autostradą.
Jedzenie, wodę i alkohol, jak poprzednio, kupiliśmy w Socorro, a ja jeszcze w LaCrosse ugotowałem 10 kilogramów porządnego, węgierskiego gulaszu.
Jest coś urzekającego i zniewalającego jednocześnie w takim kontakcie z naturą. Człowiek zdaje sobie sprawę z tego jak jest mały i bezradny bez tych swoich GPS-ów, komputerów i sztucerów z lunetami. Jak bezbronny i skazany na niebyt byłby bez możliwości zaopatrzenia się we wszystko we wszechobecnych supermarketach!
Często słyszę kpiny z myśliwych amerykańskich, że u nich wszystko jest tak strasznie skomercjalizowane. Może i tak. Ale jakoś nie widzę, by w praktyce łowieckiej w europejskim wydaniu, dominowała tendencja do zwiększania szans zwierzyny, a nie myśliwego, w imię szczytnych ideałów, zapisanych w wielu aktach prawnych, dotyczących łowiectwa i ochrony przyrody.
Nęciska pod ogrzewanymi ambonami, podświetlane krzyże, noktowizyjne lornetki, sztucery automaty i takie, z których można oddać cztery strzały w trzy sekundy itp. To szara rzeczywistość naszego łowiectwa. Myśliwych, a właściwe pseudomyśliwych, których celem i ambicją jest po prostu wyjechać i zabić, niemal obojętnie, co, jak i kiedy jest, niestety, coraz więcej. Zgroza…
Wysokość terenu, na którym polujemy to ok. 3500 metrów nad poziomem morza, co zaczynam odczuwać już pierwszej nocy. Niestety, wiek robi swoje, a ja jestem w tym towarzystwie najstarszy.
Pięć osób w sypialni, ta wysokość i… Po prostu brak mi tchu. Dopiero wyjście na zewnątrz namiotu przynosi, jaką taką ulgę. Ale w nocy temperatura spada poniżej zera, więc z ciepłego śpiwora nie bardzo chce się wychodzić.
Otwarcie sezonu
Pierwszy dzień i następny, jeszcze przed rozpoczęciem sezonu, poświęcamy na wyszukiwanie miejsc potencjalnych rykowisk, liczymy na szczęście i spotkanie porządnego byka. Ja jeżdżę z Jasonem samochodem Franka, a Frank i Nate z Dave’m.
Już pierwszego dnia mamy wielkie szczęście, bo spotykamy, a właściwe wypłaszamy potężnego byka. Emocje rosną. Niestety jest to na granicy GMU, ok. 30 mil od obozu, więc raczej go zostawimy w rezerwie. Poza tym, tego i następnego dnia spotykamy kilka dużych chmar i widzimy parę niezłych, jak mi się wydaje, byków w innych miejscach.
Sezon otwieramy tam, gdzie widzieliśmy wcześniej dwie duże chmary. Podchód udaje się o tyle, że widzimy, ale i płoszymy kilka słabych byków. Wracamy z niczym wieczorem do obozu. Przy ognisku wymieniamy swoje spostrzeżenia na temat terenu i intensywności rykowiska. Zmęczeni kładziemy się spać.
Następny dzień wygląda tak samo, penetrujemy coraz większy teren. Trzeciego dnia rano, jak zwykle małe co nieco, kawa i zaopatrzeni w wodę, zapałki, kompas i wszystko, co w takim terenie może się przydać, wsiadamy w samochód i jedziemy w okolice Bear Wollow.
Słyszymy kilka byków i powoli, uważając na wiatr, próbujemy je podchodzić. Sprawa nie jest łatwa z dwóch powodów. Po pierwsze trzeba iść w poprzek dolin, co jest bardzo wyczerpujące, a po drugie prawie cały ten obszar to wypalenisko niemal bez podszytu, z rzadką trawą i porośnięte rzadkim drzewostanem.
Widoczność jest znakomita, ale działa to w obie strony. Będąc po jednej stronie doliny jesteśmy jak na patelni dla jeleni po drugiej. Jason cały czas odzywa się, imitując głos krowy, by łatwiej lokalizować chmarę.
Po trzech godzinach marszu siadam pod sosenką, jakieś 100 merów przed Jasonem. Jason wabi, lecz byk schodzi w dolinę. Biegniemy za nim. Stajemy za grubym drzewem, a chmara jest już od nas jakieś 150 metrów. Jason znów wabi i słyszę byka, jak idzie w naszą stronę. Próbuję zlokalizować go przez lunetę, ale nie mogę. Słyszę ciche: – shoot, shoot – ale ja go nie widzę!
Byk odchodzi, a był 100 metrów od nas! Co za pech. Poroże 6/6, jakieś 320-330 pkt SCI. Godne trofeum! Szkoda. Nie mamy ze sobą wody i jedzenia, ani nawet zapałek, wszystko jest w samochodzie, a mimo to, postanawiamy iść za nim… To był błąd, który mógł się zakończyć tragicznie!

Wyczerpujące polowanie
Przed nami znów doliny i góry, które pokonujemy wzdłuż i w poprzek, przez kilka godzin. Mijamy jakieś drogi. W końcu Jason decyduje, że trzeba zostawić tego byka i pójść ostatnią drogą na wschód, w stronę, gdzie zostawiliśmy samochód.
Wychodzimy z potoku, rzucam się na ziemię, bo w odległości 80 metrów, zza pagórka wychodzi jedna i za nią sześć kolejnych łań i na końcu byk!
Jestem złożony, ale przez lunetę trudno mi rozpoznać, czy byk jest dobry. Jason szepce: wait, wait… don’t shoot. Chmara odchodzi w las. A byk był myłkusem, na jednej tyce miał coś w rodzaju wianka! Co za cymbał z niego, takiego byka pewnie nie ma nikt na świecie, Amerykanie takich nie strzelają, bo są „brzydkie”!
Nawet nie chcę mu tłumaczyć, o co chodzi. Jestem wściekły. Idziemy drogą, jak nam się wydaje – na wschód, w górę. Dochodzimy do jej końca, na sam szczyt. Jesteśmy wyczerpani, głodni i – przede wszystkim – spragnieni. Temperatura w słońcu zbliża się chyba do +30 st. C.
Tu znajdujemy trochę cienia i liście z rosą! Spijamy, ile się da, ale naszej sytuacji to specjalnie nie poprawia.
-Tutaj, to mogą być tylko wilki i niedźwiedzie – mówię głośno, a po kilku minutach, w odległości 20 kroków, przecina nam drogę spory baribal.
Jason znów kontroluje kierunek kompasem i stwierdza, że musimy iść z powrotem. Odpoczywamy i wracamy tą samą drogą w dół. Gonię resztkami sił dźwigając ważący już chyba 50 kilogramów sztucer.
Skręcamy na szlak, którym doszliśmy w to miejsce. Po drodze dochodzimy na 10 kroków do śpiącego byka, ale nie udaje mi się dość szybko złożyć, zresztą i tak bym nie wiedział, do czego strzelam. Oczy zalewa mi pot.
Mówię Jasonowi, że dam radę dojść tylko do drogi i dalej niech się martwi sam. Kończą się żarty, myślę. Na szczęście, po godzinie trafiamy na wyraźny szlak.
-Idź sam i przyjedź po mnie – mówię
Na wszelki wypadek pokazuje mi prawdopodobny kierunek do samochodu, gdyby miało mu się coś stać. Schodzę w dół, ściągam buty i dosłownie zwalam się na ziemię.
-Będę do godziny.
Jest trzecia po południu. Po 15 minutach w stronę, w którą poszedł, przejeżdża samochód z dwoma myśliwymi. Podwiozą go i będzie za pół godziny, myślę i zasypiam. Budzę się po godzinie i słyszę za sobą łamiące się krzaki i ryczącego byka.
Przede mną, na wzgórzu, pełnym wyłamanych wichurą drzew, odzywają się cztery byki, z tego dwa bardzo blisko. Byk z tyłu, dość dobry 5/5, podchodzi z krowami na strzał, ale ani myślę o polowaniu. Zaczynam się rozglądać za miejscem, gdzie mógłbym przenocować. Jest jeszcze dość jasno, więc postanawiam iść w kierunku, w którym poszedł Jason.
Idę tak dobrą godzinę, robi się prawie ciemno. Wychodzę na jakiś płaskowyż i widzę z daleka światła zbliżającego się w moim kierunku samochodu. W końcu Jason, myślę, ale w samochodzie są dwaj myśliwi, których widziałem wcześniej. Pytam o drogę i dowiaduję się, że mój przewodnik poszedł w złym kierunku!
Proponują mi podwiezienie i w tym momencie słyszę klakson i widzę światła naszego samochodu. Dziękuję za oferowaną pomoc i żegnam się, życząc dobrych łowów. Wypijam jakieś 5 litrów wody z sokiem i słucham opowieści Jasona o tym, jak szedł wzdłuż drogi około 9 mil, aż trafił na Meksykanów, którzy za wabik podwieźli go do auta!
A mówiłem, że kompas jest do dupy! Bez GPS człowiek może tu zginąć.
Byk z podchodu
W obozie siadam na chwilę przy ognisku, ustalam, że rano pojedziemy pod te cztery słyszane byki, myję się i padam, zasypiając natychmiast.
Nazajutrz, jak zwykle małe śniadanie, dwie butelki wody za pasek, GPS, zapalniczka, ciepły polar w plecak i ruszamy znowu do Bear Wollow.
Jest jeszcze ciemno, ale słyszymy, że oba byki, te, które były wczoraj najbliżej i jak rozumiałem zalegały w „bedding area” zbliżają się w naszą stronę.
-Wracają do ostoi – mówię.
-Więc prowadź.
Powoli wspinamy się pod górkę. Wiatr mamy, niestety, fatalny i już po kilku minutach słyszymy, ze byki wykręcają i zaczynają obchodzić górę z drugiej strony. Po chwili zastanowienia decydujemy, by pójść poszukać byka 5/5, którego widziałem wczoraj po drugiej stronie doliny.
Byk nie był zły, myślę, choć żal mi tych dwóch, bo z głosów wydawały się mocniejsze. Idziemy szczytem przełęczy na drugą stronę, gdy nagle odzywają się znowu nasze dwa znajome byki.
Natychmiast zawracamy i już z innej niż poprzednio strony, przy lepszym, bo bocznym od chmary, wietrze rozpoczynamy podchód. Idziemy po warstwicy, przypuszczalnie starym szlakiem zrywkowym.
Jason, co jakiś czas odzywa się, imitując rujną krowę. W pewnym momencie słyszę, że „coś” idzie w nasza stronę. Stoję za małym świerczkiem, całkowicie zasłonięty, a to „coś” idzie do mnie, na wab. Podnoszę broń do ramienia i widzę wysuwającą się z zza świerczka krowę, a za nią siedem kolejnych. Popatrzyła na mnie zdziwiona z pięciu kroków! Odwróciła się i wolnym krokiem poszła w prawo, ciągnąc za sobą resztę chmary.
Chyba nie widziała jeszcze ludzi. Odczekałem kilka sekund i biegiem ruszyłem pod górę tak, by dostać się pomiędzy krowy i byka. A ten, raz po raz, porykuje. W angielskim brzmi to dużo barwniej: bugeling.
Idę w górę coraz wolniej, bo tchu w piersiach zaczyna brakować. Odwracam się i widzę, jak Jason pokazuje mi, bym szedł jeszcze wyżej. Znów wabi, jednak byk nie odpowiada. Powolutku, krok za krokiem posuwam się do przodu. Wokół starodrzew, niemal bez podszytu. W pewnej chwili widzę, kątem oka, kształt byka za zwisającej gałęzi jodły.
Odwracam głowę podnosząc sztucer do ramienia i przez lunetę próbuję rozpoznać formę wieńca. Stoi lekko na kulawy sztych od tyłu, z łbem odwróconym w moim kierunku, więc nie widzę nic poza imponującą grubością tyk. Odległość około 100 metrów. Byk powoli skręca w moją stronę i robi dwa malutkie kroczki w przód.
-Shoot, shoot – słyszę syk Jasona.
Jestem już i tak zdecydowany, więc strzelam przez na łopatkę. Byk odwraca się do mnie tyłem i zaczyna schodzić w dół. Sztucer 7 Rem. Magnum przerepetowany, więc strzelam drugi raz od tyłu na 120 metrów. Byk wali się przez lewy bark na ziemię. Znika mi z oczu za rzędem starych świerków. Słyszę tylko, jak pada.
Zaczynam iść w jego kierunku i nagle widzę, że byk truchtem przesuwa się, tym razem pod górę. Strzelam trzeci raz i byk jest mój. Dochodzi Jason, gratulacje i idziemy zobaczyć trofeum. Jestem porażony wielkością tego zwierza i bardzo szczęśliwy: to monstrualny 6/7 o masie tuszy, wg Jasona ok. 400-450 kg i wieńcu dobrze ponad 20 kilogramów.

Robimy zdjęcia, choć nie jest łatwo ułożyć byka do fotografii. Jason przywiązuje go za badyl do drzewa, by nie zsunął się w dół. Tyki po około 140 centymetrów, a tzw. miecz (sword) czyli czwarta, licząc od dołu, odnoga tak gruba, że nie da się objąć dłonią. Oceniamy wiek na jakieś 8-9 lat.
Proszę Jasona o przyprowadzenie samochodu i sam zaczynam patroszyć. Dość osobliwe to przeżycie, biorąc pod uwagę ciężar i wielkość tuszy oraz scyzoryczek, który mam do dyspozycji. Trwa to dobre pół godziny.
Jedziemy do obozu i dowiadujemy się, że Nate strzelił też dobrego byka. Pomagamy najpierw jemu, nie bez problemów, wynieść mięso – bo to obowiązek łowcy – i trofeum z głębokiego jaru. Ładujemy na samochód i odwozimy do obozu.
Wracamy do mojego byka i chłopcy, gdy do niego dochodzą, milkną. Dave, specjalista od wapiti, wycenia go wstępnie na 370 pkt SCI!
Ćwiartowanie mięsa i zniesienie do samochodu załatwiamy dość sprawnie w trójkę: Jason, Nathan i ja, bo Frank pojechał z Dave’m szukać szczęścia. Wszak zostały tylko dwa dni sezonu.
Wracamy do obozu, Jason kładzie się spać, a ja zaczynam preparować łeb, co zajmuje mi czas do końca dnia. Wyciągnięte grandle stanowią dla mnie (i później dla mojej żony) godną zapłatę za trud, włożony w tę pracę – są wielkie, podpalane, niemal hebanowe i naprawdę piękne.
Wraca Frank, niestety bez sukcesu, a Dave jedzie zdać sprawę właścicielowi „Huntin’ Fool” z wyników polowania w naszym obozie. Wraca późno w nocy i nic nie mówiąc kładzie się spać.
Rano wszyscy jedziemy szukać byka dla Franka. Po południu spotykamy go na drodze i słyszymy, że byk leży i trzeba go wynieść. Gratulacje i ulga, że wszyscy mają to, po co przyjechali, a niektórzy nawet więcej, dużo więcej…
Zaczyna grzmieć i pada śnieg. Przebieramy się w obozie, zabieramy latarki, plecaki i jedziemy po byka. Po 30 milach przesiadamy się na pakę pickupa Dave’a i zjeżdżamy na szlak zrywkowy. Jest zupełnie ciemno, walą pioruny i sypie śnieg. Dave zaznaczył miejsce, gdzie leży byk na GPS i twierdzi, że to „tylko” 1,7 mili!
Nie bez problemów, idąc niemal cały czas w dół, znajdujemy już poćwiartowaną tuszę. Ładujemy w plecaki łopatki, szynki, polędwice, schaby, skórę na medalion, wieniec i tak obładowani, po około 30 kilogramów każdy, rozpoczynamy marsz w górę.
Wykończeni, mokrzy, po 2,5 godzinie docieramy do samochodu i o około pierwszej w nocy do obozu. Frank, zawzięty palacz, rusza z Dave’m w 30 milową podróż po papierosy, których mu zabrakło, a ja siadam przy ognisku i susząc się przygotowuję im coś do jedzenia. Reszta towarzystwa zasypia natychmiast.
Frank z Dave’m przyjeżdżają ok. trzeciej nad ranem. Jemy, wypijamy parę kieliszeczków gorzałki i umordowani, ale szczęśliwi walimy się do łóżek. Następnego dnia, około 11 rano rozpoczynamy zwijanie obozu. Trwa to parę godzin. Chcemy jeszcze pojechać do obozu przejściowego, żeby się pożegnać, ale Dave radzi, by tam nie zaglądać.
-Wielki biały myśliwy ze swoją wielką przyczepą wściekł się, że „jakiś Polaczek” strzela takie byki, a on płacąc sześciu podprowadzającym po 3 000 $ tygodniowo, nie może nic podobnego spotkać i nikogo nie chce widzieć.
No cóż, są i tacy myśliwi. Żegnamy się z Dave’m i wczesnym wieczorem ruszamy w drogę powrotną. Góry Skaliste żegnają nas tęczą i łzami deszczu. Nam też jest żal odjeżdżać. Po 30 godzinach jazdy stajemy w domu Franka. Wizyta u preparatora, uzgodnienia dotyczące sposobu preparacji, wspólna, uroczysta kolacja i wyjazd do Chicago, gdzie spędzam jeden dzień u przyjaciela.
Po południu wylot do Katowic przez Dusseldorf. Tak kończy się moja amerykańska przygoda i jedno z najwspanialszych i najciekawszych doświadczeń łowieckich mojego życia.