WildMen

Fot Rafał Łapiński

Operacja „upaństwowienie”

Minister Ardanowski przeprowadził zmiany w ustawie łowieckiej i zaanektował jedno z największych stowarzyszeń w Polsce. Nikt tego nie zauważył, więc może uchodzić za największego magika w obozie rządzącym.
Reklama

Na przełomie roku nie tylko rolnicy i myśliwi żyli nowelizacją ustawy Prawo Łowieckie. Żyły nią również media, jak to się mówi mainstreamowe. „Las tyko dla myśliwych”, „Wyganiają ludzi z lasu”, „Kary więzienia za przeszkadzanie w polowaniach”, „Szykuje się rzeź dzików” – to tylko, niektóre z licznych tytułów.

Reklama

Były też takie: „Nowe prawo zapewnia myśliwym całkowitą bezkarność”- gdyby te głupoty wypisywano o innej grupie społecznej np. sędziach to media już dawno okrzyknęłyby to mianem hejtu, ale na myśliwych wolno napisać każde kłamstwo i głupstwo!

Tym sposobem wszyscy podniecali się sprawą celowego przeszkadzania w polowaniach, nie wnikając w to, co tak naprawdę było sednem tej „spec- ustawy”. Minister Ardanowski rzucał hasła, nie tłumacząc, co jest w niej „specjalnego”, bo przecież zakaz celowego przeszkadzania w legalnej czynności, w dodatku pożądanej z punktu widzenia gospodarki rolnej, trudno nazwać czymś „specjalnym”.

Reklama

Tak samo jak nakaz przestrzegania bioasekuracji, który umieszczono w ustawie tylko po to, by nowelizacja wyglądała na „grubą”. A jednak coś w niej było…

Moim zdaniem to pierwsza i udana próba upaństwowienia stowarzyszenia oraz narzucenia kierownictwa mianowanego przez ministra. W dodatku kierownictwa opłacanego z pieniędzy członków tego stowarzyszenia, co samo w sobie jest majstersztykiem.

Reklama

Trzeba przyznać, że minister Ardanowski przeprowadził tą operację niczym marszałek Żukow. Postawił zasłonę dymną, skupił uwagę przeciwnika na rzeczy, z jego punktu widzenia nieistotnej i… Zrobił swoje.

Demokratyczne polowanie

Polski Związek Łowiecki liczy sobie 97 lat. Powstał dokładnie 6 stycznia 1923 roku, jako dobrowolne stowarzyszenie myśliwych II Rzeczypospolitej. I choć w latach trzydziestych władze sanacyjne miały duży wpływ na PZŁ to brało się to nie z braku demokratycznych procedur w Związku, lecz z faktu, że wielu ważnych polityków, oficerów oraz naszej arystokracji – polowało.

Reklama

Dumny ze swej myśliwskiej pasji był prezydent RP Ignacy Mościcki, ale polowali również ministrowie, generałowie w tym Beck i Rydz- Śmigły, a na całą Europę słynęły łowy organizowane przez Radziwiłłów w ordynacji Dawidgródeckiej, czy prezydenta w Białowieży. Mieliśmy fantastyczne trofea i nawet utarliśmy nosa Niemcom na Światowej Wystawie Łowieckiej w Berlinie w 1937 roku.

Polowanie reprezentacyjne w Komorze Cieszyńskiej prezydenta RP Ignacego Mościckiego, w którym brali udział min. gen. Kazimierz Sosnkowski, gen. Edward Rydz – Śmigły, poseł i minister pełnomocny Czechosłowacji w Polsce Vaclav Girsa, minister spraw zagranicznych August Zaleski, ambasador brytyjski w Polsce William Erskine, ambasador Włoch w Polsce Giuseppe Bastianini, minister sprawiedliwości Czesław Michałowski, Wielki Łowczy Koronny inż. Herman Knothe.

W czasie okupacji Związek nie mógł funkcjonować, ale zaraz po wyzwoleniu przedwojenni działacze reaktywowali PZŁ i działał on na zasadach sprzed 1939 roku. Władza socjalistyczna się do niego zbytnio nie wtrącała, może dlatego, że wystarczyła jej kontrola nad wydawaniem pozwoleń na broń.

W każdym razie do 1952 roku była to organizacja samorządna działająca w oparciu o statut przedwojenny. Jednak dekret Bieruta zlikwidował dotychczasowe Stowarzyszenie i powołał Zrzeszenie pod tą samą nazwą, przekazując mu dotychczasowy majątek PZŁ. Ta zmiana wprowadziła też obowiązkową przynależność do Związku (dotąd była dobrowolna) oraz wprowadziła, obok innych – z punktu widzenia tej opowieści nieistotnych – choć dla modelu łowiectwa bardzo ważnych rozwiązań. Dwa, o których trzeba wspomnieć to monopol PZŁ na prowadzenie gospodarki łowieckiej oraz zasadę, że zwierzyna jest własnością Skarbu Państwa.

W latach pięćdziesiątych kontrola Państwa nad Związkiem była dość ścisła, ale dotyczyło to tylko władz naczelnych. W kołach łowieckich panowała pełna demokracja tak jak ją dziś rozumiemy – wolne i tajne wybory, kadencyjność władz, czy nadzór komisji rewizyjnych.

Ciut ściślejszy nadzór aparatu partyjnego dotyczył również szczebli wojewódzkich. Natomiast na szczeblu krajowym władza początkowo starała się dość ściśle kontrolować wybory zarządzających Związkiem, ale z czasem zapał osłab. Może dlatego, że mieliśmy do czynienia ze swoistą unią personalną. Część działaczy państwa i partii była myśliwymi i chętnie działała w PZŁ.

W każdym razie wybory były tajne i pełne emocji, „zaufani towarzysze” nie raz przegrywali z działaczami Związku.

Upadek PRL-u na PZŁ odcisnął swoje piętno. Nowe kierownictwo objęli wprawdzie działacze „S” i to nie w wyniku nacisku państwa, a swoistego porozumienia. „Starzy” uznali, że dla dobra Związku należy dobrowolnie ustąpić i oddać ster władzy nowej ekipie. Nowi rządzili jednak kiepsko i wkrótce ster rządów objęli kolejni nowi, już nie z solidarnościowego pnia. Ale to wszystko rozgrywało się w Warszawie, na Nowym Świecie gdzie znajduje się siedziba Związku.

I rozgrywało się wewnątrz „firmy” bez nacisków ze strony aparatu państwowego. Potem bywało różnie – walki frakcyjne, skostnienie itp. Ale ciągle w ramach niezależności od Państwa, czyli Polski Związek Łowiecki funkcjonował podobnie jak inne stowarzyszenia.

Rząd Suchockiej próbował łowiectwo sprywatyzować, ale ponieważ był to już czas, w którym poznano się na balcerowiczowskich prywatyzacjach (a trzeba pamiętać, że łowiectwo to wieś, a wieś wtedy z bezsilną wściekłością obserwowała upadek PGR-ów), więc próba ta nie wyszła poza fazę pomysłów.

Premier Buzek zawarł z myśliwymi swoisty kompromis „My, jako państwo nie będziemy naruszali waszego monopolu na gospodarkę łowiecką i nie będziemy wpływali instytucjonalnie na wasze wewnętrzne wybory, a WY w zamian będziecie pokrywali szkody wyrządzone w rolnictwie przez zwierzynę będącą własnością Skarbu Państwa.” Jednym słowem zdjęliśmy z wydatków budżetowych ładnych kilkadziesiąt milionów złotych.

Ten kompromis później potwierdziły rządy lewicy, nie naruszył go również pierwszy rząd PiS-u ani rząd Tuska, choć stosunki między Nowym Światem, a Prezydentem Komorowskim i jego otoczeniem były bardzo złe.

Cel – przejąć dowodzenie

W końcu przyszedł drugi PiS i postanowił Związkiem zawładnąć. Głównym architektem tego pomysłu nie był ówczesny minister środowiska Henryk Kowalczyk, który formalnie nadzorował PZŁ, lecz nowy minister rolnictwa Krzysztof Ardanowski, który do walki rzucił przewodniczącego Sławomira Izdebskiego.

To on rozpętał kampanię medialną pod hasłem „Myśliwi są przeciwko rolnikom, nie chcą płacić odszkodowań, trzeba ich rozwiązać, a łowiectwo sprywatyzować (czytać – oddać obwody rolnikom)”. Do tego doszło kilka widowiskowych blokad i już grunt pod zmiany był przygotowany. Ardanowskiemu z pomocą przyszedł też los – kolejne powiaty podbijał afrykański pomór świń, który roznosił zdaniem polityków dzik!

No to już było na kogo zwalić! Pamiętacie tę kampanię: „My chcemy pomóc rolnikom, chcemy wybić wszystkie dziki, tylko ci źli myśliwi tego nie chcą robić”. Ponieważ łowiectwo w mediach mainstreamowych jest „be” – łatwo poszło.

Ministrowi Ardanowskiemu z pomocą przyszedł również los – kolejne powiaty podbijał afrykański pomór świń, który roznosił zdaniem polityków dzik!

Rachityczne protesty myśliwych na Wawelskiej, pod Ministerstwem Środowiska, organizowane oddolnie, nie na wiele się zdały. Nowelizacja ustawy z marca 2018 pozwoliła ministrowi uchwycić potężny przyczółek. Odtąd przewodniczącego Zarządu Głównego, czyli łowczego krajowego miała nie wybierać rada naczelna -ciało społeczne reprezentujące członków stowarzyszenia, lecz mianować minister.

W ostatniej chwili udało się namówić PiS, żeby przewodniczący ZG PZŁ był wybierany spośród trzech kandydatów wskazanych przez radę, co miało dać namiastkę „samorządności”. Dalej – ten wskazany przez ministra nominat otrzymał prawo mianowania okręgowych łowczych.

Tym sposobem cała nasza struktura – nazwijmy „urzędnicza”- to ludzie zależni od łowczego krajowego mianowanego przez ministra. Ale aby było śmieszniej pensje płaci im nie minister tylko dalej członkowie Związku ze swoich składek.

Trzeba uczciwie powiedzieć, że jest to majstersztyk. Stowarzyszeniem zarządza powoływany przez państwo urzędnik opłacany przez członków, praktycznie bez jakiejkolwiek kontroli ze strony tychże!

Tamten moment – 31 marca 2018 – należałoby uznać za koniec Polskiego Związku Łowieckiego. Wprawdzie nadal istnieje twór pod tą sama nazwą, który przejął jego majątek – w tym przypadku nawet nie zmieniono legitymacji członkowskich – ale de facto jest to już coś innego. Myślę, że niewielu myśliwych zdaje sobie sprawę, że od tego momentu nie jesteśmy samorządnym stowarzyszeniem lecz organizacją przypominającą PRL-owską Ligę Ochrony Kraju. Różnica taka, że aparat LOK utrzymywało państwo, tu państwowy aparat utrzymujemy sami.

Zamach na społeczników

Cała ta operacja uciekła mediom, bowiem skupione były na kibicowaniu „zielonym”, którzy za odegranie roli pożytecznych idiotów otrzymali od posłów „łapówkę” w postaci spełnienia ich postulatu. Zakazu udziału dzieci w polowaniach.

Przy okazji odbył się też bój o szacowanie szkód łowieckich, w wyniku którego okazało się, że państwo nie jest w stanie udźwignąć finansowo tej procedury i bez pomocy myśliwych tego zrobić nie jest w stanie.

I rzecz cała skończyłaby się na tym gdyby ASF nie pojawił się niespodziewanie na zachodzie w województwie lubuskim. Zaraza wzięła w kleszcze rolnicze zagłębie Polski – Wielkopolskę. Pod stołkiem ministra Ardanowskiego się zagotowało, bo ASF w chlewniach wielkopolskich rolników oznacza upadek Polski jako drugiego w Europie producenta wieprzowiny, również wzrost cen najpopularniejszego mięsa w Polsce, tragedię setek producentów i ich pracowników, a także niechybne pożegnanie się z fotelem na ulicy Wspólnej.

Nasz minister jest jednak mistrzem i piszę to z podziwem!

Po pierwsze! Niczym Żukow pod Kurskiem, który wmówił Niemcom, że spodziewa się ich w innym miejscu, a czekał pod Prochorowką, odwrócił uwagę myśliwych i mediów od meritum sprawy, wrzucając do swej „spec-ustawy” zapis o karaniu za przeszkadzanie w polowaniu, czym kupił myśliwych, a rozsierdził „zielonych” i przyjaznych im dziennikarzy.

Koła łowieckie utraciły prawo pierwszeństwa przy wydzierżawianiu obwodu, może również utracić swoje tereny łowieckie z powodu negatywnej opinii. Gołym okiem widać, że operacja przejęcia kontroli nad społeczną organizacją liczącą prawie 13O tys. ludzi została uwieńczona pełnym sukcesem.

Wszyscy kłócili się o to, czy karać, czy nie, a nikt nie zwrócił uwagi na zapis art. 32, który stanowi, że od teraz łowczego krajowego społecznej organizacji wprost mianuje, minister do spraw środowiska, a łowczych okręgowych mianuje łowczy krajowy, ale w porozumieniu z tymże ministrem.

Dwa zapisy i… Pełna kontrola nad społeczną organizacją!

Jeśli do tego dodać zapis, że koła łowieckie utraciły prawo pierwszeństwa przy wydzierżawianiu obwodu, w który dotychczas polowali oraz, że mogą utracić swoje tereny łowieckie z powodu negatywnej opinii to „operacja” przejęcia kontroli nad społeczną organizacją liczącą prawie 13O tys. myśliwych została uwieńczona pełnym sukcesem.

Teraz czas na inne – Polski Związek Wędkarski, Polski Czerwony Krzyż, a może również Ochotniczą Strażą Pożarną. Choć w tym ostatnim przypadku realizowany jest inny scenariusz – odcinanie OSP od środków finansowych i finansowanie poszczególnych strażnic ze źródeł Funduszu Solidarności, czyli kurs na rozwalenie organizacji liczącej sobie 99 lat!

Dlaczego udało się tak łatwo?

Bo w przestrzeni publicznej toczy się dziś walka dwóch stylów życia – mięsożerców i wegan. Generalnie zwykły mięsożerca wzrusza ramionami na ludzi „wege”. Patrzy na nich trochę z przymrużeniem oka, trochę jak na ludzi skrzywdzonych przez los. „Nie lubią mięsa, trudno, to ich sprawa.”

Natomiast ludzie „wege” swą religię traktują niezwykle poważnie, są jej bezkrytycznymi wyznawcami i chcieliby ją narzucić innym. Są niczym konkwistadorzy, czy wojujący ajatollahowie – nasza religia jest nasza i macie ją wyznawać.

Kiedy Olga Tokarczuk mówi, że „za 50 lat ludzie będą się wstydzili, że jedli mięso” mięsożercy wzruszają ramionami i myślą: „może noblistka, ale pod sufitem równo nie ma” natomiast dla ludzi „wege” jest to jak… Werset pisma świętego, który zagrzewa do boju.

Minister Ardanowski zaproponował kary za celowe blokowanie legalnych polowań. „Wege” zawyli, myśliwi zaklaskali, media rzuciły się na posłów i senatorów. Wszyscy się kłócili o ten zapis, a w kuluarach już rozdawano stanowiska w PZŁ.

Ludzie „wege” swoją religię traktują bardzo poważnie. Nie ograniczają się do jej propagowania. Walczą o wpisanie swoich idei do ustaw, nie zważając, że może to ograniczać prawa innych. Starają się swój punkt widzenia narzucić. Stąd wzięły się blokady legalnych polowań, a nawet fizyczne przepychanki z ich uczestnikami, czy próby wyrywania broni.

Trzeba przyznać- wegetarianie/weganie, znajdują wielu zwolenników, głównie wśród młodych inteligentów z wielkich miast, a ponieważ naturą mediów jest podążać za modą. To nowa religia ma darmowy i świetny PR, ba wielu dziennikarzy już się nawróciło i używa swoich redakcji do jej propagowania, czyli obrzydzania ludziom jedzenia mięsa!

Sprzyja temu oderwanie miasta od świata realnej przyrody. Dla wielu miastowych mleko jest z kartonika, a schabowe rosną na drzewach. To zresztą nie nowe zjawisko. Już w latach 70-tych w telewizji redakcja rolna robiła program dla „miastowych” zatytułowany „Kraj za miastem”.

Myśliwi pierwsi znaleźli się na celowniku. „No bo jak można zabijać dla przyjemności?” Fala hejtu i to obrzydliwego, zalewa internet przy każdej wzmiance o łowiectwie. „Życzę im by się sami wystrzelali” -to najczęstsze „życzenie” pod adresem polujących. Racjonalne argumenty już dawno wypadły z tej dyskusji. „Wege” po prostu nienawidzą myśliwych! A jako, że akcja zawsze wywołuje kontrreakcję, coraz więcej myśliwych chętnie przyłożyłoby „zielonym” nie tylko wirtualnie.

Granica tolerancji została przekroczona w minionym roku, kiedy lobby antyłowieckiemu udało się przeforsować ustawowy zapis zakazu udziału dzieci w polowaniach. I nie chodzi tu o udział w naganianiu podczas polowań zbiorowych, bo ten istnieje już długo, ale o sytuację kiedy ojciec, czy matka zabiera dziecko na wspólną wyprawę do lasu.

Tym sposobem myśliwi stali się jedyną grupą społeczną, która nie ma prawa wychowywać dzieci według swoich przekonań. Katolicy mogą dzieci prowadzać do kościoła, weganie mogą swoich dzieci nie karmić mięsem, wędkarze mogą z dziećmi iść na ryby (jeszcze), a turyści wędrować po górach. Ale myśliwy nie może swemu dziecku – nawet jeśli to „dziecko” ma lat 17 – pokazać na czym polega polowanie, na czym polega łowiectwo, na czym polega ochrona przyrody.

Do tego doszły coraz częstsze blokady polowań zbiorowych. Legalnych, zgodnych z prawem! Przeciwnicy łowiectwa podejmowali działania, które coraz częściej jest nazywane „ekoterroryzmem”. Nic więc dziwnego, że myśliwi zaczęli się domagać ochrony prawnej. „Polowanie pozwala zdobyć środki, które potem trafiają do rolników. „Nie zarobimy- nie zapłacimy za szkody” – to już nie jest slogan, to rzeczywistość. „Jak mamy redukować dziki walczyć ASF-em skoro kilku oszołomów jest w stanie to uniemożliwić” – podobnych argumentów było sporo.

Ten moment znakomicie wykorzystał minister Ardanowski. Zaproponował kary za celowe blokowanie legalnych polowań. „Wege” zawyli, myśliwi zaklaskali, media rzuciły się na posłów i senatorów. Wszyscy się kłócili o zakaz polowań wypisując przy tym bzdury jak ta, że nowe prawo zakazuje wstępu do lasu, czy to, że myśliwi będą mogli każdego wyrzucić z leśnych ostępów itp. Nikt nie zwracał uwagi na małe słowo „celowe”.

W dymie tego sporu minister rolnictwa Krzysztof Ardanowski po prostu przejmował Polski Związek Łowiecki.

Podrzynanie gardła

Implikacje tego są dwie. Po pierwsze PiS zawładnął kolejnym sektorem życia społecznego, a po drugie zdobył dla siebie kolejną grupę zwolenników. Moim zdaniem nim myśliwi się zorientują, co się tak naprawdę stało to zagłosują w najbliższych wyborach na PiS, bo przecież pokazali, że bronią naszych interesów. Mimo, że tak naprawdę jest odwrotnie.

Konsekwencją tego, co się stało, będzie w najbliższych latach prywatyzacja łowiectwa. Lewica i PO po raz kolejny pokazały, że bliżej im do wielkomiejskiego, bogatego elektoratu, nawet jeśli jest niszowy, byle miał dobry PR w TVN i Gazecie Wyborczej.

A argumenty racjonalne i merytoryczne? Między innymi dyskusja o tym, dlaczego zając, kuropatwa, a nawet sarna zanikają z naszego krajobrazu, a inne jak jeleń, czy wilk są w ofensywie? Co zrobić z największą w dziejach Polski populacją łosia, bobra, kormorana, czy żurawi? Jak pogodzić gospodarkę łowiecką z rolną w sytuacji wzrostu areałów kukurydzy? Na to w tym „religijnym” sporze miejsca nie ma!

Konkwista trwa i stawiam na to, że będzie jak z Indianami w Ameryce Południowej. Zanim zorientowano się, że konkwistadorzy racji nie mają Indian wyrżnięto.

Dziś krucjata wymierzona jest przeciwko myśliwym, jutro celem staną się hodowcy ptaków, pojutrze świniarze. Ludzie „wege” nie są tolerancyjni, nie dopuszczają myśli, że każdy może żyć jak chce – jedni jedząc schabowe, drudzy szczaw. W ich religii zwierzęta maja prawa takie jak człowiek, więc musimy przestać jeść mięso, a polowanie to zwykła zbrodnia.

Tyle tylko, że wielu z nas nie zamierza zrezygnować ze schabowego, golonki, udka, czy najzdrowszego mięsa – dziczyzny… Mimo zachwytu pisarstwem Olgi Tokarczuk.

Mięsożerca

Fot Rafał Łapiński

Reklama

ZAPRASZAMY DO ZAKUPÓW

Galeria zdjęć

Więcej artykułów